Wszystkie walki Underwoodów – recenzja pierwszej połowy 4. sezonu „House of Cards”
W poprzednich sezonach największą przyjemność sprawiało oglądanie Underwoodów zjednoczonych – myślących i działających jak zgrana drużyna. Pierwsza połowa czwartego udowadnia, że równą satysfakcję przynosi oglądanie ich w zwarciu. Zwłaszcza że wiele innych elementów scenariusza szwankuje.
W finale poprzedniego sezonu Claire zapowiedziała, że odchodzi, zostawiając Franka w połowie morderczej kampanii o nominację na kandydata demokratów w nadchodzących wyborach prezydenckich. Rok później oglądamy konsekwencje jej decyzji, poznajemy bliżej skalę jej determinacji, by wyjść wreszcie z cienia męża – oraz prawdziwy rozmiar ambicji. Śmiało można powiedzieć, że pierwsza połowa 4. sezonu należy do Robin Wright, która też wyreżyserowała dwa jej najlepsze odcinki – trzeci i czwarty.
Pierwszym z nowych pomysłów Claire na samodzielność polityczną jest walka o miejsce w kongresie z rodzinnego stanu Franka – Karoliny Południowej. Wkrótce na emeryturę przechodzi wieloletnia reprezentantka stanu, czarnoskóra Doris Jones. Swój fotel chciałaby jednak przekazać córce, od lat zaangażowanej w lokalną politykę.
Pomysł, że zamiast na nią, czarna w przeważającej części i biedna społeczność zagłosuje na Claire – białą Teksankę z wyższych sfer – jest z kosmosu, czego Claire konsekwentnie nie przyjmuje do wiadomości. Zatrudnia doradczynię polityczną – nowa postać w serialu LeAnn Harvey w niezłym wykonaniu Neve Campbell, snuje intrygi i próbuje uruchomić spadek po ojcu – przy tej okazji poznajemy matkę Claire Elizabeth (świetna Ellen Burstyn). A wraz z nią jej żywiołową nienawiść do zięcia i rozczarowanie córką.Pierwsze odcinki upływają twórcom „House of Cards” na pokazywaniu, że najcelniej ranią się ludzie, którzy się najlepiej znają. Underwoodowie także to robią na epicką skalę. Jeśli pierwszy, najlepszy, sezon „HoC” napędzała żądza zemsty zranionego Franka, to w czwartym oglądamy pałające nią obie strony. A że Underwoodowie wiedzą, że najlepiej smakuje na zimno, to zamiast jawnych wybuchów agresji na ekranie króluje lodowata uprzejmość. Umiejętnie budowane napięcie powoduje, że widząc, jak Claire w drodze na rozstrzygającą rozmowę z mężem zdejmuje z szyi biały szal i wchodzi z nim w rękach do pokoju, w którym czeka Frank – machinalnie dopisujemy jej mordercze intencje.
Oprócz walk małżonków w 4. sezonie świetnie prezentują się też wiecowe, kampanijne przemówienia Franka. Perfekcyjnie napisane, przekonująco wygłaszane, w idealnych proporcjach mieszające wątki osobiste z narodowymi, pokorę osoby, która prosi o głosy z pokazem umiejętności przywódczych, które muszą cechować kandydata na najwyższy urząd światowego imperium. Jego „You matter, this town matters” – wygłaszane do czarnoskórej społeczności południa USA jest echem niedawnej, głośnej akcji „Black Lives Matter”. Kevin Spacey jako mówca daje z siebie wszystko, plan serialowy staje się wtedy sceną teatralną, a Frank zyskuje wymiar Szekspirowskiego Ryszarda III. Nie mamy żadnych wątpliwości, dlaczego Frank od 28 lat nie przegrał żadnych wyborów.
Po raz kolejny sporą przyjemność daje też oglądanie Franka – dla wielu diabła wcielonego – w kościele. Tym razem śpiewając gospel, walczy o głosy czarnoskórych mieszkańców swojego rodzinnego Gaffney.
W nowym sezonie oprócz nowych bohaterów mamy powroty starych – zarówno w serialowej rzeczywistości, jak i w halucynacjach Franka. I to właśnie do starych znajomych będą należały najważniejsze, kluczowe momenty tego sezonu – tak jakby Beau Willimon, showrunner serii, który ogłosił, że kolejny zapowiadany przez Netflix sezon powstanie już bez niego, chciał zamknąć opowieść, doprowadzić wątki do końca. Nie zdradzając wiele – sezon pod kilkoma względami jest wystrzałowy. A Frank i Claire po raz kolejny, choć z coraz większym trudem, udowadniają, że co ich nie zabije, to ich wzmocni.
Pozytywów więc w tym sezonie nie brakuje, ale jest też sporo elementów, które obniżają ocenę całości. To przede wszystkim wątki polityczne. Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale zdaje się, że Stany Zjednoczone dzięki gazom łupkowym osiągnęły paliwową niezależność, a na świecie ropa naftowa staniała do najniższego poziomu od dziesięcioleci. Tymczasem w serialu Frank i administracja USA zmagają się ze kryzysem paliwowym, wydobycie na świecie spada, ceny ropy szybują, Amerykanie okupują nieczynne stacje paliwowe i grożą zamieszkami. A głównym winowajcą jest Rosja i prezydent Petrov osobiście. O planie B Claire na zaistnienie w polityce przez duże P – jeszcze bardziej absurdalnym niż plan A (kongres) – nawet nie wspominam, poprzedni sezon pokazał, że w tej dziedzinie w „HoC” nie ma pomysłów zbyt surrealistycznych.4. sezon, inaczej niż poprzednie, wyraźnie dzieli się na dwie połowy. W drugiej Frank i Claire, ponownie zjednoczeni i silniejsi niż kiedykolwiek, rzucają się wir walki o prezydenturę. Ich nowym przeciwnikiem zostaje republikański kandydat na przywódcę USA – młody, silny, z piękną żoną i dwójką uroczych dzieci. Ale „HoC” nie byłby sobą, gdyby nie udowodnił, że za urokiem stoją znacznie mniej urokliwe cechy, motywacje i czyny.
Wszystkie cztery sezony dostępne są w polskim Netfliksie, bez polskich napisów.