Od policzka do policzka – po finale „Żony idealnej”
Siarczystym uderzeniem w twarz zakończył się po siedmiu sezonach najlepszy serial amerykańskich stacji naziemnych i, mimo słabszych momentów, jeden z najlepszych w ogóle. Zabolało. Także widzów. Z wielu powodów.
Finałowy „klaps” w twarz ma być dowodem na to, że państwo Kingowie, showrunnerzy serii, od początku do końca kontrolowali swoją opowieść, z tytułowym wątkiem – historią „the good wife”, żony idealnej – na czele. Jak pamiętamy, serial rozpoczynała scena, w której młodsza i uboższa o siedem lat doświadczeń życia na własną rękę Alicia Florrick stawała u boku skompromitowanego męża. Upokorzona, z trudem powstrzymując łzy, trzymała go za rękę, gdy w świetle kamer przyznawał się do korupcji i rozwiązłości oraz ustępował z funkcji stanowego prokuratora. Gdy zostali sami, wymierzała mężowi siarczysty policzek.
Popularna mądrość życiowa głosi, że co siedem lat odnawiają się wszystkie komórki naszego ciała, co czyni nas praktycznie nowymi ludźmi. W przypadku Alicii oznacza to, że jej nowa wersja staje na miejscu własnego męża i sama dostaje zasłużony policzek. A wcześniej znów jesteśmy świadkami oskarżenia Petera Florricka o korupcję, kolejnego procesu i konferencji prasowej, w której Alicia ponownie staje u boku męża.
Piękna klamra. Problem w tym, że trochę pochopna i sprawiająca wrażenie wykoncypowanej i sztucznej. Jak cały finałowy odcinek. Co dziwi, bo gdy kilka miesięcy temu pojawiły się plotki, że CBS nie zamierza zarzynać kury znoszącej złote jaja i będzie ciągnąć „Żonę idealną” nawet bez Kingów – showrunnerzy odmówili współpracy, tłumacząc, że historię Alicii od początku widzieli w siedmiu sezonach, jako zamkniętą i przemyślaną całość. Gdy w końcu stacja Kingom uległa, wielki finał przyniósł rozczarowanie.
Zacznijmy od policzka. Wymierza go głównej bohaterce Diane – po tym, jak Alicia upokarza ją na sali rozpraw podczas procesu Petera. Idealna żona namówiła broniącą Petera w tandemie z Diane Luccę, by przesłuchując w roli eksperta balistycznego Kurta, męża Diane, zdyskredytowała go, przywołując jego dawny romans. Dla Diane to był tak wielki cios, że najpierw wymaszerowała z sali rozpraw, a potem – niczym mafijny cyngiel – zdybała Alicię w ciemnym korytarzu i wymierzyła sprawiedliwość na własną, nomem omen, rękę. Mało przekonująco wypadło zarówno nieczyste zagranie Alicii, jak i nadmierna reakcja na nie Diane.Pierwszej nagle, z nieznanych przyczyn, zaczęło tak bardzo zależeć na wygranej męża – choć przez cały odcinek przyznawała i przed sobą, i przed innymi, że jest jej wszystko jedno – że położyła na szali wspólną przyszłość zawodową z Diane; współprowadzenie z nią pierwszej w Chicago kancelarii prawniczej z w pełni żeńskim zarządem. Ani córka zamierzająca opóźnić studia, by doglądać ojca w więzieniu, ani Jason hamletyzujący na temat przyszłości ich związku, gdy Peter trafi za kratki – nie sprawiali wrażenia poważnych powodów.
Podobnie nieprzekonująco wypadła Diane w roli oburzonej nieczystym zagraniem prawniczki. Przez siedem wspólnych lat i Alicia, i my widzieliśmy nieraz, jak sięgała po wszystkie dostępne środki, byle osiągnąć zamierzony cel. Także za to ją lubiliśmy i ceniliśmy.
Bo „Żona idealna” to nigdy nie była opowieść o miłych paniach, ciepłych i życzliwych. To była historia o kobietach silnych i skutecznych. Nie o matkach i żonach – tytuł jest mistrzostwem ironii – ale o prawniczkach i polityczkach. To z powodu profesjonalizmu Alicii, jej skuteczności w obronie klientów, Diane chce z nią pracować, a nie dlatego, że jest sympatyczną osobą. Policzek był zatem reakcją sztuczną i nadmierną. Zwłaszcza że kilkanaście scen wcześniej sama Diane z pełną świadomością wykorzystała swojego męża na sali sądowej, namawiając go do elastycznego podejścia do pojęcia uczciwości.Zresztą takie gry z sumieniem własnym i innych, moralne niejednoznaczności i paradoksy to zawsze był najmocniejszy punkt serialu Kingów. To najsilniej (obok świetnie napisanych „spraw tygodnia”, zwykle podejmujących tak aktualne tematy, że sprawiających wrażenie pisanych tuż przed emisją odcinka) przyciągało przed ekrany – oglądanie bohaterów wykonujących ekwilibrystyczne sztuczki na cienkiej linii oddzielającej dobro od zła, prawo od sprawiedliwości.
Clou historii Alicii Florrick, meandrującej, przez siedem sezonów zaliczającej lepsze i gorsze momenty, szamoczącej się między kancelariami, pomysłami na życie i między mężczyznami, było pytanie, czy działając na styku prawa i polityki może nie stać się moralną kopią swojego męża. Zaś w szerszym planie pytanie brzmiało: czy kobiety, gdy przejmą od mężczyzn stery, są w stanie wnieść inne wartości – do polityki, prawa, do świata.„The Good Wife” przed długi czas zdawało się odpowiadać na to kluczowe dziś – w dobie silnych, wykształconych kobiet próbujących rozbijać szklane sufity, wprowadzania parytetów w polityce i biznesie itd. – twierdząco. Alicia w świetnej, przekonującej interpretacji Julianny Margulies, niezmordowanie szukała własnej drogi. Hackowała system, odważnie stawała przeciw cynizmowi i układom, po drodze zaliczając masę zgniłych kompromisów, ale generalnie nie schodząc z kursu. Chciała grać według własnych reguł.
Sytuacja zmieniła się w ostatnim sezonie. Twórcy w wyraźnym pośpiechu, czując oddech finału na plecach, próbowali zrobić z bohaterki cyniczkę, która coraz mniej przejmuje się światem wokół, a coraz bardziej skupia na sobie i swoich pragnieniach – co było dość kuriozalnie przedstawiane jako forma dojrzewania.
Co jest na końcu tej drogi? Alicia tak jak siedem lat temu staje przy Peterze, gdy ten przeżywa moment déjà vu, ogłaszając decyzję o rezygnacji ze sprawowanego urzędu. Jest już jednak inną osobą. Rozumie mechanizmy polityki, nie ma złudzeń ani co do nich, ani świata. Nie obchodzi jej, czy mąż – wkrótce już były – jest winien stawianych zarzutów czy nie. Ma bowiem świadomość, że po politycznej drabinie nie wspina się samemu, a rachunki za pomoc prędzej czy później należy spłacić.
Chociaż więc prokurator oskarżający Petera o nadużycie władzy i pomoc synowi człowieka, który wsparł jego kampanię wyborczą wielką sumą, i cały proces są słabe, wręcz farsowe – to mechanizm, który odkrywają, a Alicia przećwiczyła dwa sezony temu na własnej skórze – jest jak najbardziej prawdziwy.Zakończenie serii jest otwarte, Alicia ma wiele możliwości do wyboru. Jednak jej zacięta mina po tym, jak dostała w twarz, sposób, w jaki poprawiła ubranie i ruszyła przed siebie pewnym krokiem, raczej nie zwiastują, że zmieni świat na lepsze.