„Trial & Error” świetnie parodiuje seriale o prawdziwych zbrodniach
Znany w Polsce przede wszystkim z kultowej „Trzeciej planety od słońca” John Lithgow znowu rozbawia do łez. Tym razem wciela się w męża oskarżonego o zabójstwo swojej żony, widzowie zaś śledzą przygotowania do jego procesu w towarzystwie ekipy telewizyjnej.
Formuła przypomina tu nieco popularne ostatnio w Polsce paradokumenty – z jednej strony śledzimy więc przebieg akcji w sposób klasyczny, z drugiej natomiast co chwila pojawiają się przebitki z bohaterami komentującymi na bieżąco to, co właśnie się wydarzyło, i otwarcie mówiącymi o tym, co w związku z tym czuli. Różnica taka, że tu wszyscy są przez cały czas w pełni świadomi bycia nagrywanymi, a choć samej ekipy filmowców nie widzimy, postaci co chwila wchodzą z nimi w interakcje.
https://youtu.be/9uqELtCtOUY
Całość udaje „true crime”, opowiadaną historią biorąc jednak w nawias absurdu i wszystko przerysowując. Wyobraźcie sobie małe amerykańskie miasteczko, w którym wszyscy się znają, do tego najgorszą oskarżycielkę (walczy o awans, więc zależy jej na skazaniu kogoś na karę śmierci), najgorszego obrońcę (to jego pierwsza sprawa o morderstwo, dostał ją, bo szefowi nie chciało się ruszyć tyłka do Karoliny Północnej), z najgorszą drużyną śledczą (emerytowany młody policjant, który wyleciał z roboty za ostrzelanie własnego radiowozu; asystentka z kilkunastoma rzadkimi przypadłościami, jak choćby niezapamiętywanie twarzy), przede wszystkim wyobraźcie zaś sobie najgorszego oskarżonego – Larry’ego.Otóż Larry Henderson, starszy już pan, to taki Sheldon z „Teorii wielkiego podrywu”, tyle że gdyby był poetą i był już na emeryturze. Jest więc zdrowo szurnięty, zapatrzony w siebie, ma poważne, poważne problemy z taktem i wyrażaniem emocji, co nie pomaga mu w przekonaniu do siebie ludzi, że nie zabił żony. Cóż, John Lithgow gra tu wielkie dziecko, które zabiło/nie zabiło swojej żony.Ponieważ zaś gra Larry’ego świetnie, „Trial & Error” to serial więcej niż udany. Ależ szalony pomysł – tak trudny przecież do utrzymania w ryzach, bo łączy w sobie kryminał, absurdalną komedię i serial dokumentalny, postacie to zaś reprezentacja ze zlotu dziwaków.
Sprawdza się to, bo widz otrzymuje mnóstwo humoru i kilka zwrotów akcji na odcinek – tu dosłownie nie ma nudnych scen – widz jest więc bawiony, jednocześnie jednak trzyma nas się w napięciu, bo wątek tożsamości mordercy nie jest oczywisty i sam Larry wcale nie wypada z kręgu podejrzanych.
Jak to w przypadkach fabuł w aż takim stopniu przerysowanych i nasączonych absurdem, konwencję tego serialu trzeba po prostu kupić, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nie wydaje mi się jednak, by ktokolwiek miał z tym problem, bo połączenie komedii z kryminałem to coś, co przemawia do olbrzymiej części widowni.
Komentarze
„emerytowany młody policjant, który wyleciał z roboty za ostrzelanie własnego radiowozu” – ciekawe czy celowe, czy przypadkowe nawiązanie do The Wire (Pryzbylewski)