„Stan Lee’s Lucky Man” – serial od legendy komiksu
Stan Lee wreszcie dopiął swego. Współtwórca m.in. „Fantastycznej Czwórki” i „Spider-Mana” w Marvelu przez lata walczył o przebicie się do kina bądź telewizji – teraz wreszcie ma stworzony przez siebie i sygnowany swoim nazwiskiem serial.
Przy czym w „Lucky Man” brak superbohaterów. Wprawdzie element fantastyczny się pojawia, w postaci bransolety, która noszącego ją człowieka obdarza niewyobrażalnym szczęściem, fundamentem jest tu jednak fabuła kryminalna. Bo nasz główny bohater to policyjny detektyw, ten raczej typowy, a więc stary wyga, rozwodnik, zgorzkniały, twardy jak głaz, przenikliwy, z problemami (hazard) i rzadko trzymający się litery prawa.
Wciela się w niego James Nesbitt, znany z roli krasnoluda Bofura z trylogii „Hobbit”, a więc niekoniecznie Kojak czy Brudny Harry, ale z aparycji człowiek wyjątkowo sympatyczny i grozy niebudzący.
https://youtu.be/rVLxIm8oMl8
I z początku ten wygląd Nesbitta nieco się z jego postacią gryzie, bo aktor ten ma twarz wręcz stworzoną do uśmiechu, i ten uśmiech, widziany w innych filmach, jednak w pamięci zostaje, tymczasem w „Lucky Man” chodzi raczej z marsową miną, a i jego bohater to raczej szemrany gość, któremu w zasadzie widz chyba nie do końca powinien ufać. W sumie jednak szybko się do Jamesa Nesbitta przyzwyczajamy, a ponieważ jego postać z czasem robi się coraz bardziej interesująca, głównie dzięki niemu serial zaczyna nieco uzależniać.
Kluczem jest tu schemat fabularny, a więc bynajmniej nie klisza „jeden odcinek – jedna sprawa”, ale duża, skomplikowana historia, rozbita na dziesięć odcinków. Głównie dzięki takiej konstrukcji opowieści Harry Clayton ma szansę szybko rozwijać się jako bohater, intrygować widza, niekiedy go odpychać, niekiedy budzić sympatię, bo jest tu sporo miejsca na sceny poświęcone jego życiu osobistemu.
Może właśnie przez to, mimo sięgania do bodajże wszystkich klisz, jeżeli chodzi o postać ponurego gliniarza, Clayton pozostaje dla widza bohaterem atrakcyjnym na tyle, że jest w stanie na swych barkach dźwigać ten serial.Trochę zaś ciężaru na nich spoczywa, ponieważ mimo iż z jednej strony mamy świetnego bohatera i ciekawą fabułę, z drugiej dostajemy kiepską reżyserię (kamera pracuje tak, jakby łopatologicznie chciano budować w widzach napięcie i choćby mnóstwem długich ujęć pokazywać dramatyzm) i jednak słaby wątek fantastyczny, a więc kwestię bransolety i tytułowego szczęścia.
Bo po prawdzie cały ten pomysł z przekazywanym fartem wypada raczej blado, zbyt wydumanie – i wydaje się na siłę doklejony do bardzo mrocznego, realistycznego portretu policjanta hazardzisty. Wychodzi więc na to, że główny wyróżnik serialu w zasadzie serialowi przeszkadza.Paradoks. Bo najlepsze w „Lucky Man” jest to, co wtórne, a najsłabsze to, co oryginalne. Trzeba jednak przyznać, że tym, co zachęca do oglądania kolejnych odcinków, jest nie wątek magicznej biżuterii, ale Clayton, ciekawy w tej roli Nesbitt, jak dla mnie więc mogliby mu tę rękę z bransoletą odrąbać w góra trzecim odcinku, dzięki czemu policjant byłby jeszcze bardziej gburowaty, a więc ciekawszy.
W Polsce serial można oglądać w serwisie ShowMax.
Komentarze
„Wciela się w niego James Nesbitt, znany z roli krasnoluda Bofura z trylogii „Hobbit””.
Jest wiele innych ról z których jest zdecydowanie bardziej znany niż z Hobbita (gdzie pewnie i tak nikt go nie rozpoznał): Cold Feet, Bloody Sunday, The Missing.