Guillermo del Toro i wampiry – oceniamy pilot serialu „The Strain”
Meksykański reżyser, który sławę zdobył dzięki „Labiryntowi fauna”, później ekranizował między innymi komiksową serię Hellboy, a ostatnio zachwycał efektownym „Pacific Rim”, jakiś czas temu wziął się za pisanie książek. Do pomocy zwerbował Chucka Hogana i w ten sposób powstała seria zapoczątkowana powieścią „Wirus”. Teraz zaś historia ta doczekała się serialowej adaptacji.
„Wirus” to horror. Zaczyna się od lądowania w Nowym Jorku samolotu pasażerskiego z Berlina. Lądowania niezwykłego, bo zaraz po tym, jak koła dotknęły ziemi, samolot zjechał na pas awaryjny, wyłączył silniki, zgasił wszystkie świtała i zamarł – nikt z blisko trzystu pasażerów i członków załogi nie dawał znaku życia, co musiało szokować w erze smartfonów, tabletów i Facebooka. Na miejsce wezwano wszelkiej maści służby, w tym Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorobom, z naszym głównym bohaterem, Ephraimem Goodweatherem, na czele. Gdy ubrani w kombinezony a la Dustin Hoffman z „Epidemii” funkcjonariusze weszli na pokład, znaleźli dwieście dziewięćdziesiąt sześć ciał. Cztery z nich wkrótce ożyły.
Identyczne sceny otwierają serial „The Strain”, który właśnie zadebiutował na antenie FX, a którego del Toro jest producentem. We wspomnianego Epha wciela się Carey Stoll – można go kojarzyć choćby z roli kongresmana Petera Russo w „House of Cards” – do tego w obsadzie dwie inne znane twarze: Sean Astin, czyli Sam z „Władcy Pierścieni”, oraz David Bradley, woźny Filch z serii filmów o Harrym Potterze, a ostatnio znienawidzony przez cały świat Walder Frey, czyli człowiek odpowiedzialny za słynne Krwawe Gody z „Gry o tron”. Obok nich na ekranie pojawiają się jeszcze inni popularni bohaterowie: wampiry. Pierwsza myśl: jakież to oryginalne. Mało to filmów i seriali o krwiopijcach? Nawet „Czysta krew” nie zdążyła jeszcze zakrzepnąć. Del Toro i Hogan oferują jednak coś innego, bo – jak sugeruje tytuł – do kwestii wampiryzmu podchodzą jak do epidemii, i choć nie brakuje znanych gadżetów, a więc trumien i srebra, więcej czasu poświęca się nowym elementom, co zdecydowanie stanowi zaletę „The Strain”.
Dzięki temu widz nie ma poczucia powtórki z rozrywki. Choć z drugiej strony – ileż można śledzić bohaterów, którzy na każdym kroku natykają się na czosnek, plamy krwi, krucyfiksy i dziwne stwory, a wciąż nie potrafią dodać dwa do dwóch? W zasadzie cały pilot sprowadza się do tego, że Eph i spółka trafiają na kolejne okruszki i głowią się nad tym, co dla nas jest przecież oczywiste. Fakt – realizacja jest na najwyższym poziomie, dialogi dobre, a obsada sprawia pozytywne wrażenie, trudno jednak ekscytować się śledztwem, którego rozwiązanie jest dla nas tak oczywiste jak konstrukcja cepa. Więcej, ze względu na konstrukcję pierwszego odcinka, posiadającego kilka bardzo wyraźnych punktów kulminacyjnych, można wręcz złapać się na wyglądaniu zakończenia.
Czy więc „The Strain” zawodzi? Nie, raczej powoli się rozkręca, przede wszystkim zaś pada ofiarą gatunkowych reguł, w myśl których nadprzyrodzone wyjaśnienie tajemnicy, dla nas oczywiste, bohaterom nie powinno przychodzić do głowy. Dlatego Ephriam, mimo wielu znaków na niebie i ziemi, idzie w zaparte, a nas tym drażni. Natomiast jeżeli przymkniemy na to oczy, pozostaje ciekawie zapowiadająca się historia, z wyraźnie nakreśloną większą fabułą, dobrze dozowanym napięciem, potrafiąca zaintrygować. Czy będzie oryginalna? Nie – to można stwierdzić już po tych kilkudziesięciu minutach. Del Toro udowodnił jednak, że świetnie odnajduje się w rozrywkowych fabułach, których wtórność nie stawała mu na przeszkodzie w tworzeniu czegoś ciekawego – chyba więc warto udzielić mu kredytu zaufania.
Komentarze
Korekta obywatelska: najpierw powstała pierwsza część Hellboya (2004), potem Labirynt Fauna (2006).
Za recenzję serdecznie dziękuję 🙂
Co za bełkot.