Idź i nie grzesz więcej – po finale „Californication”
Przeskakując z kwiatka na kwiatek, Hank Moody w końcu złapał zadyszkę. Zdarzały mu się już wcześniej. Poza pierwszym sezonem, w którym „Californication” uwodziło dowcipem i bezwstydną melancholią, z roku na rok serialowa opowieść o pisarzu-seksoholiku coraz bardziej rozczarowywała. Siódmy sezon zwieńczył jej drogę po równi pochyłej.
Zamiast pełnokrwistej opowieści Tom Kapinos i jego ludzie zaserwowali nam zbiór luźno powiązanych dowcipów, w których nie było ani krzty świeżości, były natomiast setki seksualnych aluzji i nowe postaci wyczarowane przez scenarzystów jak królik z kapelusza. Żegnając Hanka Moody’ego, niegdyś jednego z najbarwniejszych serialowych grzeszników, trudno nie czuć ulgi.
A miało być tak pięknie. Gdy w 2007 roku „Californication” debiutowało na antenie stacji Showtime, pełno było głosów zachwytu. W serialu Kapinosa widziano produkcję, która zrewolucjonizuje telewizyjne spojrzenie na seksualność. Krytycy pisali o nowym wzorcu męskości, który propagują i opisują serialowi twórcy, a fani zachwycali się słodko-gorzką opowieścią o miłości niemożliwej (piękna Karen grana przez Nataschę McElhone) i dużym chłopcu, który uwodzi kobiety, pije whisky i jeździ po wzgórzach Los Angeles „jednookim” Porsche.Hank Moody był nową, lepszą wersją Henry’ego Chinaskiego, „ćmy barowej” z powieści Bukowskiego. Lepszą, czyli ładniejszą. Gładka twarz Davida Duchovnego, nienaganna sylwetka, osobisty urok i wystudiowanie niedbały styl czyniły z Hanka Moody’ego Don Juana XXI wieku. Don Juana z problemami – bo przecież Moody był autodestrukcyjnym pijakiem i seksoholikiem, który egzystencjalne bolączki koił w ramionach przypadkowych kobiet i topił je w litrach wódy. Bohater Duchovnego pełen był sprzeczności: bywał szowinistą i feministą, beznadziejnym romantykiem i cynikiem, bawidamkiem i depresyjnym Piotrusiem Panem.
To, co było największym atutem Hanka Moody’ego – chłopięcy czar i niedojrzałość – z czasem okazało się pułapką. Scenarzyści „Californication” tak bardzo zachwycili się stworzonym przez siebie niesfornym dzieciakiem po czterdziestce, że zupełnie przegapili moment, w którym Hank z żywej postaci zmienił się w kukiełkę wygłaszającą wciąż te same niegrzeczne frazesy.
Ale słabość ostatniego sezonu „Californication” to nie tylko wina wyeksploatowanego bohatera. Reżyserom i scenarzystom siódmego sezonu wyraźnie brakowało świeżych pomysłów. Kolejne fabularne wolty wyglądały na przejaw desperacji, a nie kreatywności, reżyseria pojedynczych odcinków pozostawiała wiele do życzenia. Podczas gdy w pierwszych sezonach sceny łączyły się ze sobą w sposób naturalny, w siódmym sezonie twórcy na siłę zszywali ze sobą pojedyncze komediowe sceny. W ten sposób „Californication” z serialu fabularnego zmieniło się w antologię słabo ze sobą powiązanych scenicznych dowcipów.Tom Kapinos, który dzięki „Californication” wdarł się do serialowej ekstraklasy, dołączył do licznego grona twórców, których telewizyjne hity z biegiem lat straciły formę. „Dexter” z roku na rok zmieniał się we własną karykaturę, wampiryczna „Czysta krew”, której siódmy sezon emitowany jest przez HBO, znudziła do tego stopnia, że nawet śmierć ważnych bohaterów przyjmujemy bez żalu. O autoparodię ocierali się twórcy „Synów Anarchii”, „Mentalista” przez kilka lat obecności na ekranie został wyprany z resztek czaru, a na finał „Grey’s Anatomy” nie czekają już nawet najwytrwalsi fani serii. Wszystko to pokazuje, że nawet najlepsi z telewizyjnych scenarzystów i showrunnerów nie są w stanie utrzymać wysokiego poziomu swoich produkcji dłużej niż przez kilka lat.
„Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść”, śpiewał Grzegorz Markowski, a historie seriali, które po spektakularnych wzlotach notują równie efektowne upadki, powinny być lekcją dla producentów zza oceanu. Lekcją, że czasem mniej znaczy więcej, a żeby zapisać się w pamięci widzów, trzeba pozostawić ich głodnymi. Wiedzą o tym twórcy „Rodziny Soprano”, a przede wszystkim – brytyjscy producenci seriali. Gdy po rocznym oczekiwaniu na nasze ekrany trafiają kolejne sezony „Luthera” (składające się z zaledwie czterech odcinków) lub „Sherlocka” (trzy odcinki), bawią dużo lepiej niż wysilone dowcipy steranego życiem Hanka Moody’ego.
Komentarze
Tak z czystej ciekawości – w którym momencie, zdaniem Autora, „Synowie Anarchii” otarli się o autoparodię?
Californication powinno się skończyć na 3 sezonie – wtedy Hank mógłby wejść do panteonu najciekawszych serialowych postaci. Kolejne serie to uniemożliwiły, a szkoda, bo Duchovny miał dobrą okazję, żeby przestać kojarzyć się wyłącznie z agentem Mulderem. Teraz większość chyba woli pamiętać tylko jego rolę w „Z Archiwum X”…
@Pescharella: Zwieńczeniem fabularnych absurdów, które serwowali nam twórcy SoA, był ten moment serialu, w którym dziecko Jaxa zostało uprowadzone za wielką wodę przez złych Irlandczyków. Ale słabszych momentów i wątków było tu sporo – już choćby motyw notatnika prowadzonego przez głównego bohatera i jego pensjonarsko-hamletyczne dylematy….
@Bartosz Staszczyszyn: notatnik rzeczywiście jest słaby. Ale uprowadzenie dziecka pozwoliło wyjaśnić wątek irlandzki i nieco odbrązowić postać ojca Jaxa, nie było więc tak całkiem abstrakcyjne.
To fakt, po 3 sezonie forma spadła, ale dalej nie można powiedzieć, że serial jest kiepski.
Co do Californication to dobrze, że już skończyli, ale nie uważam, żeby ostatni sezon był słaby. Nie był rewelacyjny – to fakt. A co do zarzutu pojawiających się „z kapelusza” postaci – to aż dziw bierze, że przy trybie życia głównego bohatera pewna postać, i to najpewniej kilka, nie pojawiła się wcześniej 😉