Czy trupy powinny wciąż iść? – po 5. sezonie „The Walking Dead”

the-walking-dead-season-5-rick-lincoln-daryl-reedus-935Minął kolejny sezon niezwykle popularnego serialu o zombie, który mimo że jest z nami od 2010 roku, wcale nie traci widzów.

Wręcz przeciwnie, widownia „The Walking Dead” z roku na rok rośnie, od średnio nieco ponad 5 mln oglądających 1. sezon do blisko 15 mln w sezonie 5. i rekordowych 17,3 mln w przypadku premiery najnowszej serii. Produkcja na podstawie komiksu Roberta Kirkmana jest tak popularna, że wkrótce ruszy jej spin-off, „Fear The Walking Dead”. Rodzi się pytanie: skąd ta zombiemania? „The Walking Dead” to przecież najbardziej nierówny z obecnie emitowanych seriali.

Podstawą dla produkcji AMC jest świetna seria komiksowa „Żywe Trupy” Roberta Kirmana, która obecnie liczy sobie blisko 140 zeszytów (około 3000 stron). W pierwszym sezonie „The Walking Dead” stosunkowo wiernie trzymał się oryginału, w kolejnych stopniowo od tego odchodzono i teraz – choć sam plan „podróży” bohaterów jest praktycznie identyczny komiksowym – skład śledzonej przez nas grupy znacząco odbiega od tej znanej miłośnikom historii obrazkowych.

Należy jednocześnie zaznaczyć, że twórcy serialu mieli na tym polu kilka dobrych pomysłów, jak na przykład rozbudowanie roli Shane’a czy przedłużenie żywotności Dale’a, który wprawdzie nieco irytował, ale jakże wspaniale zginął. Fani telewizyjnej adaptacji najbardziej zaś chwalą ją za postać Daryla, czyli bohatera w komiksach nieobecnego, w serialu granego przez Normana Reedusa i obecnie chyba nawet popularniejszego niż teoretycznie grający pierwsze skrzypce Rick Grimes.

Właśnie, Rick. Komiks to przede wszystkim jego historia. Zaczyna jako policjant, mąż i ojciec, człowiek moralnie nieskazitelny, odważny. Z czasem wiele się zmienia, Rick musi dostosować się do nowej rzeczywistości – opowieść o świecie opanowanym przez żywe trupy wyraża się właśnie w jego przemianie, stopniowym odrzucaniu kolejnych zahamowań, przewartościowywaniu wszystkiego, aż zostaje tylko jeden imperatyw: chronić swoją rodzinę (i grupę, którą tak traktuje). Za wszelką cenę, wszelkimi środkami, bezlitośnie eliminując zagrożenia.

I właśnie w tym świecie Rick Grimes wychowuje syna Carla. Obserwowanie jego rozdarcia między koniecznością stania się niemalże potworem, by przetrwać i chronić bliskich, a jednocześnie byciem przykładem dla dorastającego chłopca – jest fascynujące.

Tyle komiks. A serial? W „The Walking Dead” ten wątek jest rzecz jasna jednym w wiodących, a grający Ricka Andrew Lincoln od jakiegoś już czasu ćwiczy się w robieniu „oczu wariata”, trudno jednak mówić o opieraniu na nim całej historii. Ta przynajmniej od 3. sezonu goni własny ogon i przede wszystkim, poza nielicznymi wyjątkami, zamraża rozwój psychiczny głównych bohaterów (Michionne, Dryl, Glen, Maggie, Carl – tacy sami od kilku sezonów, mimo tego wszystkiego, co przeżyli), dorzucając im niemożliwie wręcz irytujących kompanów, co do których widz ma tylko jedno życzenie: niech ktoś ich wreszcie zabije.

Co nam więc zostaje? Zombie, dużo zombie. I tutaj trzeba przyznać: braki kreatywności na innych polach twórcy serialu doskonale nadrabiają wymyślaniem kolejnych wspaniałych-obrzydliwych sposobów na uśmiercenie trupów, od czasu do czasu dorzucając makabryczną śmierć jednej z pierwszo- czy drugoplanowych postaci.

Niestety, na ołtarzu efektowności poświęcili całą grozę historii, która wylewa się z każdej strony komiksu, by w jego telewizyjnej adaptacji praktycznie całkowicie zaniknąć. Bo jak bać się żywych trupów, skoro od kilku sezonów bohaterowie wykańczają je od niechcenia, całymi grupami, niekiedy gołymi rękoma (tylko czekam, aż ktoś zabije zombiaka, na oczach mając opaskę i będąc skrępowanym kaftanem bezpieczeństwa), i jak przejmować się scenami takich starć, jeżeli wszystkie opierają się na schemacie: zombie zakrada się do bohatera bezszelestnie, choćby ten stał na środku pustyni, w kompletnej ciszy? „The Walking Dead” już dawno przestało być horrorem.

https://youtu.be/cZWCU516fZU

Mimo to z każdym kolejnym sezonem przed telewizorami zasiada coraz większa widownia. Dlaczego? Ja sam 5. sezon oglądałem z rozpędu, bo pierwsze dwa odcinki były naprawdę fajne (postawiono na efektowność i rozmach), a potem – mimo tak durnych sekwencji jak starcie z mieszkańcami szpitala – po prostu czekałem na wydarzenia w Aleksandrii. I finał znowu był mocny.

Tak to już jest z tą produkcją, że świetne odcinki regularnie mieszają się z fatalnymi, poziom skacze jak wykres EKG, a twórcy są na tyle sprytni, że to, co najlepsze, zazwyczaj zachowują na początki i finały kolejnych sezonów, żeby na wstępie i na koniec robić świetne wrażenie.

Gdy ruszy 6. sezon, po raz kolejny będę sam siebie przekonywał, że chyba już pora skończyć z serialem i skupić się na o wiele lepszym komiksie. I pewnie po raz kolejny obejrzę przynajmniej premierę, która zapewne skusi mnie do poświęcenia czasu również na następne odcinki.

Taki już urok „The Walking Dead” – to serial, który kocha się nienawidzić.