Drugie dziecko Rosemary, czyli o serialu Agnieszki Holland

Nie ma kołysanki Krzysztofa Komedy, nie ma Nowego Jorku szalonych (i stylowych) lat 60. i nie ma Mii Farrow, którą za rolę Rosemary Woodhouse pokochali wszyscy, włącznie z Irą Levinem, autorem książkowego pierwowzoru filmu Polańskiego, który zadedykował jej kontynuację powieściowego „Dziecka Rosemary”. Co w zamian oferuje nam Agnieszka Holland, reżyserka serialowej adaptacji powieści?

W wywiadach reżyserka ujawniła, że zaproponowała Romanowi Polańskiemu gościnny występ. W kończącej serial scenie miał pochylać się nad wózkiem, w którym bogata i piękna Rosemary wiozła na spacer swoje, tytułowe, dziecię. „Najpierw się zgodził, ale potem doszedł do wniosku – ja go rozumiem – że jest w takim momencie swojego życia, że nie chce wzbudzać dodatkowych kontrowersji i prowokować niepotrzebnych komentarzy prasowych” – tłumaczyła w rozmowie z Interią.

Tym sposobem jedynym, co w trzygodzinnym serialu (stacja Lifetime pokaże go w czterech częściach, od 1 do 22 maja) przywodzi na myśl słynny film z 1968 r., jest krótka fryzura Rosemary, lekko ironiczne nawiązanie do roli Mii Farrow. Holland przenosi akcję z Nowego Jorku do współczesnego Paryża, gdzie młode amerykańskie małżeństwo Woodhouse’ów przybywa, by rozpocząć nowy rozdział życia.

Polański stworzył horror pełen tajemnic, niejednoznaczny, migotliwy. Przez większą cześć filmu widz mógł wybierać pomiędzy dwoma ścieżkami interpretacyjnymi: zło mogło być równie dobrze realne, co być wytworem wyobraźni młodej, zagubionej i samotnej w małżeństwie kobiety, a nawet symptomem czy symbolem choroby psychicznej, która zniekształcała jej odbiór rzeczywistości. Tajemnicza sekta czcicieli szatana (bardzo w duchu epoki) u Polańskiego składała się z pociesznych i nieszkodliwych na pierwszy rzut oka staruszków. Zło było nieuchwytne, niepokoiło, ale nie przerażało. U Holland jest inaczej.

Dzisiejsza telewizja pełna jest scen przemocy, zło i okrucieństwo sprzedaje się świetnie, czego przykładem popularność seriali „House of Cards”, „Hannibal”, „Gra o tron” „Fargo” i wieli, wielu innych. Holland, która w wywiadach wielokrotnie wyrażała sprzeciw wobec tego kultu zła i kibicowania przez twórców i widzów złoczyńcom (co nie przeszkodziło jej wyreżyserować kilku odcinków „House of Cards”), pogrywa z tą telewizyjną tendencją do dociskania pedału okrucieństwa do dechy. Przemoc w „Dziecku Rosemary” AD 2014 (w USA miał premierę w NBC przed rokiem) jest pokazana bardzo dosłownie, z detalami i dużą dawką ironii.

Serial Holland jest też dość dosłowny w kwestii motywacji, jakie kierują ludźmi czyniącymi zło. Reżyserkę, jako współtwórczynię kina moralnego niepokoju, zawsze dużo bardziej niż metafizyka, kwestia Boga i Szatana interesowały ludzkie wybory, moralność, gry z własnym sumieniem, akty odwagi i tchórzostwa. Tu jest podobnie. Nie trzeba diabła, żeby ludzie się mordowali, kaleczyli czy niszczyli psychicznie. Wystarczy chęć zrobienia szybkiej kariery, w czym ktoś za odpowiednią cenę może pomóc, chęć wspięcia się na wyższy stopień drabiny społecznej, podleczenia kompleksów, presja kariery, strach przed deklasacją i byciem częścią szarej, ludzkiej masy.

W głównej roli Holland obsadziła czarnoskórą Zoe Saldanę, znaną z ról w blockbusterach typu „Avatar”. W przeciwieństwie do rozedrganej, histerycznej bohaterki Mii Farrow Rosemary Saldany jest niezależną i racjonalną współczesną kobietą, która bez histerii podejmuje śledztwo w sprawie dziwnych rzeczy, które jej się przytrafiają. (Trochę ten jej racjonalizm koliduje z zawodem, który uprawiała – była baletnicą – ale może ulegam stereotypom). Jej narastające przerażenie też ma racjonalne wyjaśnienie – przeszła przez traumę poronienia i teraz bardzo boi się utraty kolejnej ciąży.

W tym małżeństwie to ona jest silniejszą stroną, jej mąż – w wykonaniu znanego z roli w serialu „W garniturach” Patricka J. Adamsa – to mało ciekawy mydłek marzący o karierze pisarskiej i akademickiej. W roli czcicieli szatana nie zobaczymy już śmiesznych staruszków, tylko uosobienie dzisiejszego sukcesu – wyglądających jak milion dolarów przedstawicieli bogatej, ustosunkowanej i zadowolonej (także pięknej, zadbanej i wciąż młodej) arystokracji (Jason Isaacs i Carole Bouquet). W czasach, gdy awans społeczny został zablokowany, a poziom życia wchodzącego w dorosłość pokolenia będzie niższy niż ich rodziców, właściwie trudno się dziwić, że to właśnie w koneksjach Guy Woodhouse zobaczył jedyną drogę, która może go zaprowadzić na szczyt.

W 1968 r. Roman Polański zobaczył w powieści Iry Levina materiał na metafizyczny horror, z nieuchwytnym złem. Niemal pół wieku później Agnieszka Holland na tej samej podstawie wyreżyserowała swoisty moralitet. Na pewno bardziej dosłowny niż film poprzednika, a momentami przyciężki i oczywisty, ale też mocno osadzony we współczesnym świecie i z silną diagnozą społeczną.