Niebo nad Berlinem – o 5. sezonie „Homeland”

Nowy „Homeland” rozpędzał się powoli. Goręcej niż na ekranie było ostatnio wokół serialu, gdy grupa artystów graffiti zatrudniona do wykonania arabskich napisów na murach berlińskich plenerów, które zagrały obóz dla syryjskich uchodźców, zakpiła z twórców serialu, recenzując go za pomocą haseł typu: „»Homeland« jest rasistowski” czy „»Homeland« to żart”. Trzeci odcinek pokazał, że introdukcję na szczęście mamy już za sobą.

Serial stacji Showtime nie stroni od uproszczeń w portretowaniu Bliskiego Wschodu, nie trzeba być znawcą tematu, żeby zauważyć nadreprezentację miejsc typu dziura zabita dechami i brodatych szaleńców z kałasznikowami i bombami. Jednak nie można przy tym zapominać, że po drugiej stronie mamy Carrie Mathison, gwiazdę CIA cierpiącą na zaburzenia afektywne dwubiegunowe, która pozbawiona leków wpada w paranoję. Cały zaś serial jest wielką – i pomimo swoich uproszczeń i bzdur – metaforą szaleństwa, które opanowało świat po 11 września. I wciąga równie silnie jak to szaleństwo.Piąty sezon z pewnością dorzuci kolejne tematy do dyskusji i sporów. W jednej z pierwszych scen widzimy Carrie w kościele, modlącą się i przyjmującą komunię, bo tylko wiara w Boga może jej pomóc żyć z ciężarem tych wszystkich ofiar, które pochłonęła jej walka z dżihadem. W innej Peter Quinn, pytany, jak rozwiązać konflikt w Syrii, podaje dwie recepty. Pierwszą jest wysłanie 200 tys. żołnierzy do walki z bojownikami ISIS i do ochrony kontyngentu nauczycieli. Drugą – zbombardowanie tego piekła na ziemi.

Pierwsze dwa odcinki obfitowały w tego typu przemyślenia. Do tego zaczynał się nowy dla serialu wątek „snowdenowski” – wycieku tajnych dokumentów, dyskredytujących zarówno CIA, jak i wywiad niemiecki. Carrie przemierzała piękny i spokojny Berlin na rowerze, była oddaną matką, dziewczyną swojego berlińskiego chłopaka (a jakże, rudego) i szefową ochrony w organizacji charytatywnej walczącej z efektami wojennego chaosu na Wschodzie. Saul przyleciał do Berlina gasić kryzys w relacjach CIA-Niemcy, a Quinn robił w Berlinie to, co wcześniej w innych miejscach świata – wyrywał chwasty.

Pozostawało cierpliwie obserwować, jak i kiedy scenarzyści zburzą ten spokój, jak i kiedy ponownie skrzyżują ścieżki bohaterów i kiedy przeniosą ich na Bliski Wschód.

W trzecim odcinku okazało się, że wreszcie mamy cały ten wstęp za sobą. Życie Carrie wraca na swoje właściwe tory, czyli idzie w rozsypkę, a ona wreszcie może poczuć się sobą. Akcja przyspiesza, tworzą się dziwne sojusze, ktoś pragnie zemsty, a ktoś inny ma plan zastąpienia jednego szalonego dyktatora innym.
Pod względem aktorskim piąty sezon nie ustępuje poprzednim. Claire Danes przekonująco gra mękę Carrie w zwykłym życiu, gdy organizuje kinderbale, zachowuje trzeźwość i odradza swojemu szefowi podróż na granicę syryjsko-libańską. I szaleństwo, w którym strach miesza się z ulgą, że wreszcie może być sobą, działać na wyższym poziomie emocji, z dala od nudnej codzienności.

Mandy Patinkin jako Saul Berenson po wydarzeniach poprzedniego sezonu wydaje się żyć wyłącznie myślą o rehabilitacji i zmyciu z siebie hańby. Quinn Ruperta Frienda zaś bardziej przypomina zombie niż człowieka. Obrońcy Ameryki i całego Zachodniego świata to grupka wraków ludzkich, nie mniej szalonych niż dżihadyści, z którymi walczą. Ostatnie sceny trzeciego odcinka genialnie to pokazują.

Jeśli coś można serialowi zarzucić na tym etapie, to słaby drugi plan. Zwłaszcza w porównaniu z poprzednim sezonem, gdzie obok głównych bohaterów błyszczeli dojrzewający do roli szefa CIA polityk karierowicz Lockhart, charyzmatyczny terrorysta Haqqani, niezłomny pakistański pułkownik Khan czy ambasador USA w Islamabadzie, świetna Martha Boyd.

Biznesmen filantrop Otto During, chłopak Carrie, czyli przystojny prawnik Jonas, dziennikarka publikująca tajne dokumenty CIA czy współpracujący z nią haker – nie zapowiadają się, przynajmniej na razie, na postacie podobnego formatu. Jednak przed nimi i nami jeszcze dziewięć odcinków, wciąż mają szansę.