„The Shannara Chronicles” – serialowy „Władca Pierścieni”?
Produkcja stacji MTV, będąca ekranizacją cyklu powieści fantasy Terry’ego Brooksa, zapowiadana była od dawna, zapowiadana była głośno. Wielkość świata i budżetu, a przede wszystkim slogany marketingowe, narzucały porównania z filmową trylogią Petera Jacksona. Na wyrost? Niestety – tak.
„The Shannra Chronicles” trudno oceniać. Z jednej strony serial nie jest tak zły, że miałoby się ochotę porzucić oglądanie i nigdy już do niego nie wracać. Z drugiej jednak – ciężko, bardzo ciężko wskazać jakiekolwiek zalety tej produkcji. Jak się nad tym zastanowić, można wręcz dojść do wniosku, że za całością stoją amatorzy, którzy postanowili zekranizować jakąś kiepsko napisaną powieść fantasy. I nieważne, że ci amatorzy nie pracowali w domach, ale w wielkich studiach, a funduszy na stroje, scenografie czy grafiki im nie brakowało.
Tylko co po pieniądzach, jeżeli nie są one dobrze wydawane. Może poszły one na stroje, rekwizyty i scenografię – sęk w tym, że te tworzone są bez wyczucia i nie sposób oprzeć się wrażeniu sztuczności; to krok wstecz względem „Władcy Pierścieni”, „Gry o tron” czy „Beowulfa”, a nawet komediowego „Galavanta”, który momentami wygląda lepiej.
W „Shannarze” bohaterowie sprawiają wrażenie, jakby urwali się z planu serialu „Xena”, ale w wersji młodzieżowej, z kostiumami nie tyle ze świata fantasy, co wybiegu modowego (mowa rzecz jasna przede wszystkim o strojach bohaterek). Nawet ich miecze to raczej takie mieczyki, z których Geralt czy Aragorn mogliby się tylko śmiać.
Funduszy nie wydano również na aktorów, bo z jakkolwiek rozpoznawalnych nazwisk zobaczycie tutaj Johna Rhysa-Daviesa i Manu Bennetta – pierwszy we „Władcy…” grał krasnoluda Gimliego, a drugi „Hobbicie” orka Azoga, czyli obaj kryli twarze pod makijażem, klasycznym czy komputerowym.
Reszta obsady to osoby bardzo młode, co do których trudno oprzeć się wrażeniu, że role dostali w mniejszej mierze za umiejętności aktorskie (których dotychczas nie pokazali), a w większej za urodę – wszyscy tu strasznie piękni, wymuskani, niczym obsada jakiejś zagranicznej telenoweli.
Podstawową bolączką „The Shannara Chronicles” pozostaje jednak Terry Brooks i stworzona przez niego historia, która wprawdzie odniosła sukces, ale do arcydzieł gatunku się nie zalicza. Serial pokazuje nam dodatkowo tylko ekstrakt z tej opowieści, jeszcze bardziej ją spłycając, przez co momentami jest nieznośnie infantylna i przewidywalna.
Cała opowieść o elfach strzegących magicznego drzewa, które z kolei chroni świat przed armią demonów, a które zaczyna umierać, to całe proroctwo, wizje, misja zanoszenia jakiejś rzeczy z miejsca na miejsce i tym podobne – tak już się fantasy nie pisze, nie w czasach George’a R.R. Martina, Brandona Sandersona, Joego Abercrombiego i Petera V. Bretta.„The Shannara Chronicles” nie jest serialem dla fanów fantasy, bo ci – o ile czytali więcej niż dwie książki czy wiedzieli choćby „Grę o tron” – odrzucą jego infantylność, piękną, gładką i nijaką obsadę i nieciekawą fabułę, której nie pomaga dodatkowo chaotyczny montaż.
Oglądać go można chyba jak ja, tylko dlatego, że na polu telewizyjnego fantasy lwia część produkcji jest jeszcze gorsza, a w ogóle wybór słaby. Na bezrybiu więc i „Shannara” jest do zniesienia. Sukcesu jednak nie wróżę.