Rycerze, smoki i numery taneczne – „Galavant” – za nami 2. sezon

20-2_FULLStyczeń minął pod znakiem rozśpiewanego i pełnego gagów drugiego sezonu produkcji fantasy „Galavant”. Pierwsza seria była największym pozytywnym zaskoczeniem ubiegłego roku. Czy nowe dziesięć odcinków spełniło wysokie oczekiwania?

Seryjni są podzieleni. To znaczy nikt nie twierdzi, że „Galavant” nagle stał się serialem złym, nieciekawym i niewartym uwagi – to wciąż wybitnie rozrywkowa i sympatyczna produkcja. Uwag jednak nie brakuje.

Katarzyna Czajka:
Nie ukrywamy – dorównać pierwszemu sezonowi „Galavanta” jest trudno. Przede wszystkim dlatego, że było to wielkie zaskoczenie dla widzów – nikt się nie spodziewał komediowej produkcji fantasy, pełnej dowcipnych piosenek. Ale nie chodzi tyko o efekt zaskoczenia – trzeba zwrócić uwagę, że pierwszy sezon wyśmiewał się z charakterystycznego dla baśni motywu dzielnego rycerza. Zabawne przez jeden sezon, ale co zrobić dalej?

Twórcy zdecydowali się na drobne przesunięcie akcentów. Tak naprawdę drugi sezon mógłby się nazwać nie „Galavant”, ale „Richard” – król ciamajda z pierwszego sezonu w drugim przechodzi prawdziwą przemianę, nabierając pewności siebie i stając się prawdziwym bohaterem. Ponownie – jest to motyw znany, ale Timothy Omundson jest na tyle dobrym aktorem, że mimo komediowego charakteru serialu widz naprawdę kibicuje jego przemianie.

Inna sprawa to kwestia muzyczna – tu serial poszedł w zupełnie inną stronę niż w pierwszym sezonie. Oto w niemal każdym odcinku dostaliśmy muzyczną wariację na temat znanych musicalowych utworów – mamy więc piosenki nawiązujące do „Nędzników”, „Grease”, „Piratów z Penzanse” czy „West Side Story”. Całość jest więc absolutnie cudownym kąskiem dla wielbicieli musicali, którzy co odcinek mogą znaleźć swój ulubiony utwór muzyczny przepisany na świat „Galavanta”.

Do tego na samym początku sezonu pojawia się Kylie Minogue, śpiewająca utwór doskonale nawiązujący do słynnego „It’s Raining Man”. Widać, że twórcy lepiej poznali swoich widzów i nawiązują do ich wiedzy o musicalu. Zresztą w ogóle w drugim sezonie mamy zdecydowanie więcej bezpośrednich mrugnięć do widza i łamania czwartej ściany.

Znakiem rozpoznawczym „Galavanta” były też występy gościnne znanych aktorów. Tu jest ich sporo, ale… trzeba dobrze znać brytyjski film i telewizję, by wszystkich rozpoznać. Dla widzów amerykańskich pewnie połowa znanych aktorów w drugoplanowych rolach będzie nie do rozpoznania, ale wielbiciele BBC zapiszczą radośnie, widząc Nicka Frosta, Eddiego Marsana czy Matta Lucasa.

Drugi sezon „Galavata” nie jest pozbawiony wad. Rozproszenie bohaterów niestety oznacza, że pod względem fabularnym niewiele się dzieje – bohaterowie muszą się spotkać w jednym miejscu – i trzeba przyznać, że kiedy już się spotykają (w dwóch ostatnich odcinkach), to serial staje się bez porównania lepszy. Szkoda tylko, że niezależnie od wysokich ocen zainteresowanych widzów „Galavant” pewnie nie dostanie trzeciego sezonu. A szkoda, bo była to produkcja absolutnie przeurocza i wyróżniająca się na tle dość sztampowej komediowej konkurencji.

Marcin Zwierzchowski:
Biorę pod uwagę, że wspaniały i przede wszystkim zaskakujący sezon pierwszy ustawił poprzeczkę wyjątkowo wysoko – bo przecież sam fakt, iż „Galvant”, czyli komediowy musical fantasy, nie runął pod własnym ciężarem, zasługiwał na owacje na stojąco. Trudno jednak zaprzeczać temu, że zwłaszcza w pierwszej połowie drugiego sezonu produkcja ta była co najwyżej poprawna.

Rozczarowania w drugim sezonie były trzy: gwiazdy, które jeżeli się pojawiały, to tylko w nielicznych przypadkach miały jakieś ciekawe epizody (Kylie Minogue sobie zaśpiewała i tyle), strona muzyczna, z raczej nieciekawymi piosenkami, ani wpadającymi w ucho, ani jakoś szczególnie dobrze napisanymi (znowu: wyjątki nieliczne, a wyróżnię rewolucyjną piosenkę Sida), a także wątek Isabelli, ukochanej tytułowego bohatera, na który chyba twórcy niespecjalnie mieli pomysł.

„Galavant” w drugiej serii pozbawił się również największej zalety pierwszego sezonu: złego króla Richarda (wspaniała rola Timothy’ego Omundsona), który wprawdzie w nowej serii nie tylko się pojawia, ale jest na pierwszym planie, jednakże nagle stał się bohaterem pozytywnym, co niespecjalnie mu służy. Oto otrzymaliśmy takiego Sheldona z „Teorii wielkiego podrywu”, z tą różnicą, że Richard zdaje się nie zauważać cudzego cierpienia i często na nie przyzwala albo nawet sam je inspiruje. W skrócie: okazjonalnie żądna krwi i władzy pierodła-ciamajda, czepiająca się nogi Galavanta niczym niesforny bobas.

Ocenę 2. sezonu z pewnością podnosi finał, bo ten raz, że był kręcony z rozmachem, a dwa: wreszcie miał akcję, zwroty akcji, odważniejsze żarty, no i wrócił stary dobry motyw muzyczny z pierwszej serii.

Czy „Galavant” w drugim sezonie mnie rozczarował? Tak, z przykrością stwierdzam, że poziom był bardzo nierówny. Czy warto oglądać ten serial? Jak najbardziej – nie licząc „Ash vs. Evil Dead” niczego śmieszniejszego w TV w ostatnich miesiącach nie pokazywano.