Po 1. sezonie „The Expanse” – wreszcie dostaliśmy świetny serial SF
Stacja SyFy rozpoczęła produkcyjną ofensywę, udanie ekranizując między innymi „Koniec dzieciństwa” Arthura C. Clarke’a. Ich najnowszy serial, powstały na bazie powieści Jamesa S.A. Coreya „The Expanse”, to kolejny powód do dumy.
Choć historia telewizji to w dużej mierze historia seriali fantastyczno-naukowych, takich jak „Star Trek” czy „Battlestar Galactica”, w ostatnich latach trudno było o tego typu produkcje, co rzecz jasna wiązało się z ograniczeniami budżetowymi. Przyzwyczajona do kinowych blockbusterów publika ma określone wymagania co do poziomu efektów specjalnych, a na te potrzeba niemałych środków. Czy więc telewizja skazana jest na brak dobrze wyglądających seriali SF? Okazuje się, że nie.
„The Expanse” od SyFy może i nie olśniewa jak „Grawitacja”, ale koneserów małego ekranu zaskoczyć może poziom scenografii, rekwizytów, projektów statków, stacji kosmicznych i tym podobnych. Trudno tego nie docenić: wreszcie, oglądając serial fantastyczny, nie czuje się ograniczeń budżetowych, poziom realizacji nie wybija nas z opowieści, rażąc tandetą/przaśnością, ale wręcz przeciwnie – SyFy postarało się, aby to bogate kosmiczne uniwersum naprawdę żyło. Pomaga zwłaszcza trzymanie się realizmu, a nie efekciarskości, dzięki czemu dostajemy serial fantastyczno-naukowy, gdzie słowo „naukowy” jest naprawdę istotne.
W „The Expanse” najważniejsza pozostaje jednak historia. Tę dostarczył Corey, w postaci cyklu powieści „Ekspansja”, rozpoczętego powieścią „Przebudzenie lewiatana”. Najważniejsze są tu dwa wątki, czyli losy resztki załogi pewnego statku kosmicznego oraz prowadzone przez iście chandlerowskiego detektywa śledztwo. Dobrze się one równoważą: pierwszy to pełna akcji historia o ucieczce z miejsca na miejsce i powolnym docieraniu do kolejnych tropów, drugi natomiast jest klasyczną fabułą kryminalną, z przyciskaniem opornych źródeł, potyczkami z lokalnymi gangami, skorumpowanymi glinami i śledztwem z drugim i trzecim dnem.
Rzecz jasna wszystko łączy się w większą całość, małe intrygi prowadzą do większej, a obrazu bogatego kosmicznego uniwersum dopełniają świetne epizody z różnych punktów zasiedlonego przez ludzi wszechświata. SyFy na podstawę swojego serialu wybrało naprawdę dobrą opowieść.Można tylko żałować, że pierwszy sezon „The Expanse” kończy się w momencie, gdy fabuła tak naprawdę się zaczyna, trudno jednak czuć zawód. Ta produkcja naprawdę dobrze wygląda, historia jest złożona, oryginalna i wciągająca, a świetny Thomas Jane jako wspomniany detektyw ciągnie całą opowieść i nadrabia wszelkie niedociągnięcia w sumie tylko poprawnej reszty obsady.
Jest w tym coś z „Blade Runnera”, jest z rozrywkowych space oper, a efekt końcowy to bardzo dobra rozrywka.
Komentarze
Dokładnie jak w artykule. Świetny serial. Szczególnie w kontraście do absolutnie tragicznego pierwszego odcinka The X-Files. Akurat zdarzyło mi się obejrzeć najpierw pierwszy odcinek The X Files, a zaraz potem kilka The Expanse i efekt… WoW. Aż się łezka w oku kręci 🙂 Nic tylko czytać powieść i czekać na drugi sezon.
„SyFy” !? !? !? W jakim to narzeczu?
To nie jest dobry serial.
Pierwszy sygnał ostrzegawczy jest już na początku – napisy informują nas o aktualnej sytuacji geopolitycznej. Takie informacje da się przekazać inaczej.
Drugie ostrzeżenie pojawia się, gdy dowiadujemy się, na czym polega konflikt. Czy interesują nas militarne zmagania plemion amazońskich? No właśnie – serial interesujący nie będzie, jeśli widz nie zaangażuje się w historię.
Trzeci sygnał jest wtedy, gdy akcja przenosi się do innego miejsca, co rozpoznajemy po ujęciu charakterystycznego budynku/statku i stosownym napisie. Jak w Dynastii. Bądź w przywołanym X-Files.
Może chociaż trzymanie się realizmu? Zagadnienie dźwięków w kosmosie jest wałkowane od pierwszego filmu s-f i dawno już ustalono, że mogą być. Konwencja. Ale nie realizm. W sumie trudno mówić o realizmie obserwując historię z czasów i światów nam nieznanych – nie wiemy, czym jest „tamten” realizm.
Więc musimy uwierzyć w prawdziwość. A z tym jest już trudniej. Postacie są drewniane. Jedyną w miarę wiarygodną postacią jest klon Deckarda z Blade Runnera. Choć Harrison Ford wzbudzał sympatię tym swoim spojrzeniem zbitego psa. Miller tymczasem jest bezwyrazisty. Co nie musi być wadą, jak wspomniałem.
Cała reszta obsady jest tragicznie przewidywalna. No i te schematy – ponieważ jest to serial, wiemy, że głównym bohaterom nic się nie stanie, ich problemy służą jedynie odkryciu następnych faktów intrygi. Która jakoś mnie nie wciągnęła – scenariusz konfliktu wszechobecny od Star Trek, po Star Wars. Po co kolejny?
Naukowość, tak chwalona przez recenzenta? Kilka długich chwil zajęła mi analiza przyczyny utraty klucza w drugim odcinku. I doszedłem do wniosku, że może to być wiatr słoneczny. Bo co innego? W filmach s-f często za „naukowość” odpowiadają dziwactwa – nikt z widzów nie był w kosmosie, więc można nalać sobie drinka po skosie, choć otoczenie zjawiska zachowuje się normalnie. Przy braku grawitacji wystarczy but na baterię i cała reszta ubrania wygląda tak, jakby postać kroczyła na Ziemi. Przypomnijmy sobie podobne sceny z Odysei kosmicznej 2001.
Tak, to nie jest dobry serial.