Seriale na lato – co oglądać w czasie kanikuły

The Night OffDawno, dawno temu wakacje były sezonem serialowych powtórek. Lubiczowie raz jeszcze odbywali rodzinne narady, McGyver ratował świat z większą niż zwykle częstotliwością, a Ally McBeal przeżywała te same rozczarowania co w miesiącach poprzedzających wakacyjną labę. Szczęśliwie te czasy minęły bezpowrotnie, a letnie miesiące przynoszą dziś serialowe premiery nie mniej ciekawe niż te z jesieni czy wiosny.

Co oglądać w czasie kanikuły? Seryjni wybierają dla Was kilka niezobowiązujących acz ciekawych produkcji.

„The Night Of” – sezon 1.

https://youtube.com/watch?v=7BnH0NyrwX0

Do tradycyjnych wakacyjnych 3S: Sea, Sand & Sex można dodać czwarte: seriale. Letnia oferta jest już niemal tak bogata jak jesienna – zwykle czas startu najbardziej atrakcyjnych premier. Sam Netflix zaczął od 4. sezonu „Orange Is The New Black”, wkrótce pokaże 2. sezon „Marco Polo”, w połowie lipca odpali „Stranger Things” – klimatyczny kryminał z elementami sci-fi i horroru, z Winoną Ryder w obsadzie, by miesiąc później pokazać wyczekiwany muzyczny serial osadzony w latach 70. „The Get Down”.

Na wakacje nie wyjeżdża też główny rywal Netflixa, stacja HBO. 10 lipca rozpocznie nadawanie ośmioodcinkowego miniserialu „The Night Of” („Długa noc”).

To osadzony w Nowym Jorku remake brytyjskiej serii „Criminal Justice” („System sprawiedliwości”) Petera Moffata, pokazywanego przez BBC w latach 2008-2009. I ten serial, w którym adwokata Jacka Stone’a miał zagrać James Gandolfini, ale jego nagła śmierć wymusiła zmianę planów. Zastąpić go miał Robert De Niro, ale z kolei musiał zrezygnować z powodu kolizji projektów.

Ostatecznie rola przypadła Johnowi Turturro i jest to godne zastępstwo. Gra faceta, który sporo w życiu przeszedł, ale się nie poddaje. Dla nowojorskiego systemu sprawiedliwości jest niczym swędząca, uparcie niedająca się wyleczyć wysypka, która zdobi jego stopy. Uparcie broni praw kolorowych mieszkańców, irytująco poważnie walczy o równość wobec prawa bez względu na kolor skóry i pochodzenie.

Najważniejszą sprawą w jego karierze jest przypadek Nasira Khana (Riz Ahmed), nastoletniego mieszkańca Queens pochodzenia pakistańskiego, z kochającej, robotniczej rodziny, dobrego ucznia, którego szalona nocna eskapada zakończyła się oskarżeniem o morderstwo białej, bogatej dziewczyny.

Serial bywał porównywany do „The Wire”, bo tak jak jego wielki poprzednik w detalach i niespiesznie opisuje system – od godzin spędzonych w komisariacie w oczekiwaniu na przesłuchanie, pracę policji, procedury i działanie maszynki biurokratycznej, sąd i areszt w Rikers Island. Wszędzie tam kolor skóry i pochodzenie przodków popycha albo degraduje. Serial pokazuje to po mistrzowsku i bez misjonarskiego zadęcia czy moralizatorstwa – właśnie tak jak „The Wire”.

Różnica jest w stylistyce. „The Wire” było dość surowe, proste w warstwie realizacyjnej, zaś produkcja HBO jest dopieszczona wizualnie. Najazdy kamery na kapiący kran, filmowanie odbić bohaterów w kałużach czy lusterkach, szarości i mrok, nieco drażniące, mają jednak swoje uzasadnienie: tak widzi świat, jako coś odrealnionego, ktoś, czyje życie nieoczekiwanie, w ciągu jednej, długiej nocy wyskoczyło z kolein. Świetna, mocna rzecz. [Aneta Kyzioł]

„Mr. Robot” – sezon 2.

Do obrony jest teza, że „Mr. Robot” to największe pozytywne serialowe zaskoczenie ostatnich lat. Świetnie przyjęta przez widzów produkcja nie powstała na zamówienie HBO czy AMC, nie przyciągała też najeżoną gwiazdami obsadą. Serial zamówiło USA Network, obsadzając w głównej roli niemalże anonimowego Ramiego Maleka, a gdzieś w tle powracającego do świadomości widzów Christiana Slatera. Również sam pomysł na historię nie zwiastował przeboju: oto opowieść o wyalienowanym, uzależnionym od narkotyków i pogrążonym w depresji hakerze, który miesza się w intrygę mającą na celu obalenie największej korporacji świata.

Co więc zadecydowało o sukcesie? W pierwszej kolejności wybitna gra wspomnianego Maleka, który brawurowo wcielił się w walczącego z różnego rodzaju wewnętrznymi demonami młodego człowieka, znającego prawdę o świecie i o wszystkich otaczających go ludziach (wykrada dane) i przybitego prawdziwym obliczem rzeczywistości. Jego narracja, w połączeniu z mroczno-zgniłą paletą barw i świetną muzyką, tworzą unikalną atmosferę.

Fundamentem „Mr. Robot” jest jednak rzecz jasna scenariusz – pełen niezwykłych postaci, świetnych dialogów, odważny, bo wierzący w inteligencję widza, zwłaszcza w drugiej części sezonu schodzący z utartych ścieżek i zabierających nas w niezwykłą, szaloną podróż.

Wszystko to sprawia, że „Mr. Robot” to zdecydowanie najbardziej wyczekiwany serial tego lata. [Marcin Zwierzchowski]

„W garniturach” – sezon 6.

USA Network wie, jak robić wakacyjne seriale. Niemal co roku stacja wypuszcza w świat produkcję, która szybko zdobywa uznanie i sympatię widzów, przywiązują widzów do bohaterów, po czym każą nam czekać wiele miesięcy na kolejne odcinki. To właśnie na antenie tej stacji przed kilkoma laty prezentowano „Tożsamość szpiega” – jeden z najbardziej niezobowiązujących i przyjemnych wakacyjnych seriali ostatnich lat, i właśnie w USA Network swoją publiczność zdobył serial „W garniturach” – kolejna „grzeszna przyjemność” małego ekranu.

Historia chłopaka, który wykorzystując swoją inteligencję i fotograficzną pamięć, zaczyna żyć pod fałszywą tożsamością absolwenta Harvardu, to dramaturgiczny rollercoaster, w którym znalazło się miejsce na melodramat, serial sądowy, bromance i korporacyjny thriller. Nawet jeśli raz po raz twórcy ocierają się o telenowelową przesadę – i tak za każdym razem wraca się przed telewizor, by śledzić przygody pracowników kancelarii Pearson/Hardman.

„W garniturach” broni się stylową realizacją i intrygującymi postaciami. W tym małym uniwersum każdy znajdzie postać, którą polubi i taką, którą będzie kochał nienawidzić. Choćby i Louisa Litta, najsympatyczniejszy czarny charakter w serialach ostatnich lat – mentalnego karła i podleca, który jest zarazem rozczulająco ludzki w swojej małości.

Zaskoczeni własnym frekwencyjnym sukcesem, twórcy z USA Network w lipcu wracają z już szóstym sezonem. I znów staną przed nie lada wyzwaniem – jak stworzyć opowieść, która wciąż będzie zaskakiwać widzów nieoczywistymi dramaturgicznymi rozwiązaniami, gdzie znajdzie się miejsce na scenariuszowe twisty i przemiany bohaterów, jednocześnie nie stworzyć prawniczej wersji „Mody na sukces” z jej nieprawdopodobną plątaniną dziwacznych relacji i związków. Miejmy nadzieję, że i tym razem uda się im ta sztuka. [Bartosz Staszczyszyn]

„UnReal” – sezon 2.

Coś z pozornie zupełnie innej beczki. W „UnReal” (Lifetime amerykański zaczął właśnie nadawanie 2. sezonu, polski – 1., w planach jest 3.), tłumaczonym jako „UnReal: Telewizja kłamie”, wchodzimy za kulisy telewizyjnego reality show. Wzorem był „The Bachelor”, na planie którego pomysłodawczyni serii Sarah Gertrude Shapiro spędziła kilka lat.

W serialu show nazywa się „Everlasting”, ale zasada jest ta sama: bogaty kawaler wybiera przyszłą żonę spośród kilkunastu kandydatek gotowych na wszystko, byle tylko mu się spodobać. A producenci dwoją się i troją, by kolejne edycje przebijały poprzednie pod względem liczby żenujących sytuacji, załamań nerwowych, kłótni, bójek czy seksu. Nie liczą się ludzie, najważniejsza jest oglądalność.

„UnReal” to polityczna (w grę wchodzą kwestie feminizmu i rasizmu) i obyczajowa jazda bez trzymanki. Dwie główne bohaterki – producentka show i jej prawa ręka – cynicznie manipulują uczestnikami programu, widzami i sobą nawzajem, będąc jednocześnie oprawcami i ofiarami. Cytując klasyczkę: kobiety kobietom zgotowały ten los. A że pionki na ich szachownicy są równie interesujące jak panie rozgrywające, bo do telewizji ciągnie zwykle osoby z malowniczymi problemami osobistymi, wielkimi planami albo ciekawie zrujnowaną psychiką – serial wciąga tak jak tylko zła telewizja potrafi. [Aneta Kyzioł]

„Dark Matter” – sezon 2.

Na drugi sezon „Mr. Robot” czekam z przekonaniem, że dostanę coś wybitnego, a tymczasem drugiej serii „Dark Matter” wyglądam uzbrojony jedynie w nadzieję. Bo wcześniej bywało różnie, z naciskiem na przeciętnie i źle. Ale jednocześnie bardzo chcę, by w końcu powstał dobry, efektowny przygodowy serial SF, z akcją osadzoną w kosmosie („The Expanse” w pewnym sensie spełnia te oczekiwania, ale jest mroczne i mało sensacyjne).

Produkcja SyFy ma to, czego w ostatnich latach, a nawet teraz, brakuje wielu produkcjom fantastycznym, czyli wysoki poziom realizacji, zwłaszcza na polu scenografii i efektów specjalnych – porównajcie „Dark Matter” z kręconym za w sumie może dziesięć dolarów „Powers”, a dostrzeżecie przepaść, na korzyść tego pierwszego serialu. Brakuje jeszcze tylko mniej przewidywalnego i bardziej współcześnie pisanego scenariusza – współcześnie, czyli odważniej, bardziej zaskakująco i oryginalniej, z dobrze rozpisanymi dialogami i interakcjami między postaciami, co pozwoliłoby obsadzie grać, a nie tylko dobrze wyglądać z futurystyczną bronią.

Liczę, że „Dark Matter” w drugim sezonie dorówna poziomem takim produkcjom SyFy jak „Koniec dzieciństwa” czy „The Expanse” i uzupełni wciąż powiększającą się listę wartych uwagi serii SF od tej stacji. [Marcin Zwierzchowski]

„Tyran” – sezon 3.

Obok Damiena Lewsia największym zwycięzcą „Homeland” był Gideon Raff, autor izraelskiego pierwowzoru szpiegowskiej serii. Po sukcesie „Homelandu” przed Raffem pojawiła się możliwość kariery w Hollywood, a ten skrzętnie ją wykorzystał. Szybko i nieco na wyrost awansowano go do scenariuszowej ekstraklasy Hollywood, a „Tyran” jest jednym ze świadectw jego sukcesu (obok interesującego, choć niespełnionego „Dig”).

Oto opowieść o niezwykłej dwójce braci. Jamal (magnetyczny Ashraf Barhom) jest dziedzicem tronu w Abudinie, arabskim kraju rządzonym twardą ręką przez bezwzględnego dyktatora. Jego brat – Barry (Adam Rayner) – przed laty wyjechał z ojczyzny, odciął się od krwawego reżimu ojca, by zostać lekarzem w dalekiej Ameryce. Gdy powraca do kraju przodków, by pożegnać umierającego ojca, postanawia pomóc uciemiężonym rodakom i wprowadzić do swojego kraju demokratyczne reguły gry.

Tak zaczyna się historia, którą Raff i spółka opowiadają już trzeci sezon z rzędu. I właśnie spółka, z którą Raff współpracuje, jest tu najciekawsza. Obok scenarzysty „Hatufim” wśród autorów serii znaleźli się bowiem Craig Wright i Howard Gordon. Pierwszy, który scenopisarskie szlify zbierał przy „Sześciu stopach pod ziemią” i „Wszystkich wcieleniach Tary”, wniósł do „Tyrana” psychologiczne niuanse i rysunek postaci, Gordon zaś – mający w swoim cv „Homeland” i „Przez 24 godziny” – miał zadbać o to, by w serialu działo się wystarczająco dużo i wystarczająco efektownie.

Efektem ich współpracy jest serial spełniający wszystkie wymagania, jakie stawiamy serialowym „guilty pleasures”. Jest nieco tandetnie, ale nie dość, by ostatecznie przegnać widzów sprzed telewizora. Polityczne rozgrywki przypominają krzyżówkę „House of Cards” i „Wspaniałego stulecia”, a historia braterskiego pojedynku splata się z opowieścią o zakazanych miłościach, wojskowych spiskach, wychodzeniu z szafy i grzechach przeszłości. Słowem: z pewnością nie jest to serial wybitny, ale w czasie kanikuły może być źródłem niezobowiązującej rozrywki. [Bartosz Staszczyszyn]