„Kochane kłopoty: rok z życia” – powrót po latach, który nie rozczarował

W przeciwieństwie do „Z Archiwum X”, „Pełniejszej chaty” czy „MacGyvera” – powrót nie jest bezczelnym skokiem na sentymenty i kasę dawnych fanów. Zrealizowane dziewięć lat po finale serii czteroodcinkowe „Kochane kłopoty: rok z życia” („Gilmore Girls: A Year in the Life”) to udany powrót do magicznego miejsca i sympatycznych bohaterów, połączony z inteligentną refleksją na temat czasu, jaki upłynął. W ich i naszym życiu.

Ważna jest motywacja, a ta w przypadku „Gilmore Girls” była zupełnie inna niż ta stojąca za powrotem wyżej wymienionych (i wielu niewymienionych, a także rozczarowujących) seriali. Obok nostalgii widzów i aktorów, którzy przez 153 odcinki siedmiu serii zdążyli się mocno zżyć ze sobą i z miejscem akcji – idyllicznym miasteczkiem Stars Hollow w Connecticut – był niedosyt i poczucie niespełnienia.

Pomysłodawcy i twórcy serialu, Amy Sherman-Palladino i jej mąż Daniel, w wyniku nieporozumienia ze stacją produkującą „Gilmore Girls” zostali zwolnieni i ostatni, siódmy sezon serialu powstał bez konsultacji z nimi. Był tak zły, że dziś wypierają się go głośno nawet aktorzy. Na prawdziwe zakończenie serii czekali więc tym razem nie tylko widzowie, ale także aktorzy i sami twórcy.

Tym bardziej że Sherman-Palladino już dawno temu mówiła, że przystępując do pisania serialu, miała w głowie cztery słowa, które miały paść w finale. I po 16 latach od startu emisji wreszcie mogliśmy je usłyszeć.Nie powalają oryginalnością, część fanów zdołała je zresztą odgadnąć długo przed premierą, ale też nie rozczarowują. Są doskonale przemyślane, w klimacie całego serialu, są dowodem na to, że „Gilmore Girls” to zawsze była całość – podzielona na odcinki wielowymiarowa, mieszająca radości i smutku opowieść o matce i córce, o zagubieniu w rolach i dojrzewaniu do nich, po swojemu. I o czasie, który kołem się toczy.

Ale zanim w ostatniej, wzruszającej, a jakże, scenie usłyszymy legendarne cztery słowa – ciekawe, czy spełnią Wasze oczekiwania, moje w sumie tak –  oglądamy Stars Hollow w czterech półtoragodzinnych odsłonach odpowiadających czterem porom roku. Zaczyna się od zimy – ulubionej pory Lorelai Gilmore. Rory, teraz już 32-letnia, nowojorska dziennikarka po wymarzonych studiach w Yale, wpada do miasteczka z wizytą. Trudno o bardziej ikoniczną dla serialu scenę niż ich spacer, z nieodłącznymi kubkami kawy w rękach, pomiędzy świątecznie rozświetlonymi, doskonale znanymi wszystkim fanom budynkami, z altaną na czele.Słowa dziewczyn: „Dawno tego nie robiłyśmy” – są jak mrugnięcie do widzów, delikatne, w stylu „Gilmore Girls”. Ale brzmi też jak lekkie usprawiedliwienie, bo w pierwszej z czterech części finałowego sezonu jeszcze nie wszystko jest „jak dawniej”.

Główne aktorki – Lauren Graham i Alexis Bledel – jeszcze szukają dawnej chemii, z lepszym bądź gorszym skutkiem, znak rozpoznawczy ich relacji, słynne ping-pongowe dialogi, jeszcze nie mają dawnego rytmu, a scenarzyści z większą lub mniejszą gracją informują nas, co działo się w życiu bohaterów przez ostatnią dekadę.

Chaos i sztuczne momenty pierwszego odcinka, które mogą wywoływać w widzu uczucie paniki i zwątpienie w sens powrotu do Stars Hollow, stopniowo znikają. Aktorzy ze sceny na scenę są coraz bardziej wyluzowani, widać radość, z jaką ponownie wcielają się w bohaterów, chodzą po znajomych ulicach, uczestniczą w targach, lokalnych świętach, zebraniach rady miejskiej itd.W rodzinie Gilmore najważniejszym, mającym wpływ na życie każdej z panien wydarzeniem była śmierć Richarda – męża Emily (Kelly Bishop), ojca Lorelai i dziadka Rory. Grający go Edward Herrmann zmarł 31 grudnia 2014 r., twórcy serialu żegnają go we wzruszający sposób, a Richard także po śmierci pozostaje ważnym bohaterem, nie tylko we wspomnieniach rodziny.

Piękny hołd świadczący o tym, że „Gilmore Girls” także dla jego twórców zawsze był czymś więcej niż jednym z miliona uroczych seriali.Głównym motywem powrotu jest dojrzewanie. 32-letnia dziś Rory jest w wieku, w którym jej matka była, gdy serial startował 16 lat temu (wtedy Rory miała 16 lat, czyli tyle, ile Lorelai, gdy ją urodziła) – liczby, jak wszystko w serialu Sherman-Palladino, mają znaczenie. Jako 32-latka, po świetnych studiach, z nieźle rozwijającą się karierą, wydaje się znacznie bardziej zagubiona niż jej matka w tym wieku. Rory ma trzy smartfony, kilka „projektów”, pudła z rzeczami w trzech mieszkaniach w trzech różnych stanach, dwóch chłopaków i zero widoków na stabilizację.

„Dorosłość jest do dupy” – stwierdza, gdy zagląda za zasłonę iluzorycznie świetnego, pełnego „wyzwań” i ruchu życia współczesnej 30-latki z ambicjami. Gdy wraca do Stars Hollow, zastaje tam „gang trzydziestolatków” – podobnych jej hipsterów, którzy nie poradzili sobie w świecie dobrze opisanym choćby w „Dziewczynach” i wrócili pod opiekuńcze skrzydła rodziców. Ci spotykają się w grupie wsparcia, gdzie wymieniają się bogatymi CV dzieci i przeglądają oferty pracy.Na życiowym zakręcie jest też Lorelai. Zbliża się do 50-tki i stopniowo do niej dociera, że utknęła. Jej wymarzony, zdobyty ciężką pracą pensjonat Ważka (Dragonfly Inn) jest maleńkim, nierozwojowym, 10-pokojowym hotelikiem, w którym nigdy nie zatrzyma się Jennifer Lawrence, co najwyżej jej sobowtóry klasy B. Jej związek z Lukiem ma wiele plusów, ale też mankamenty. A relacje z matką są tak samo skomplikowane jak wtedy, gdy była nastolatką.

W odcinku jesiennym – ostatnim i najlepszym – postanawia wzorem bohaterki „Dzikiej drogi” (oczywiście książki, nie filmu) ruszyć na górski szlak, by przemyśleć swoje życie i znaleźć „drogę”. Oczywiście „Gilmore Girls” nie byłoby sobą, gdyby i tego dramatu nie pokazało w nieco krzywym zwierciadle, z dużą dawką ciepłej ironii, która jednak nie czyni go mniej bolesnym.

Na nowo swoje życie po śmierci męża poskładać musi też Emily. Sceny z nią należą do najlepszych w serialu, aktorka świetnie pokazuje rożne stadia żałoby, łącząc ból z niepodrabialnym charakterem bohaterki.

Wraz z serialem wracają (niemal wszyscy) bohaterowie poboczni, łącznie z byłymi chłopakami Rory. Dialogi znów są wypakowane odniesieniami do filmów, seriali i płyt. „Mówiłam, że »Ojciec chrzestny« to kopalnia cytatów na każdą okazję” – oznajmia sąsiadom Lorelai, Rory archaiczne komputery z MS-DOS kojarzą się z „Halt and Catch Fire”, rodzina ogląda francuskich „The Returned”. Nawet musical o historii miasta jest pełen cytatów.Przede wszystkim jednak wraca niepowtarzalny klimat serialu – mieszanka realizmu i przerysowania spod znaku telenowel z naszpikowanymi one-linerami dialogami niczym z sitcomów i słodyczą seriali familijnych. Klimat, który każe się uśmiechać, choć często przez łzy.

Zakończę swoimi czterem słowami: To zaskakująco udany powrót.