„Frontier” – krwawa historia Ameryki

Frontier_TV_Series-880450436-largeDiscovery i Netflix połączyły siły, by przedstawić nam serial o bezlitosnej walce o handel futrami w XVIII-wiecznej Ameryce Północnej. Krew leje się gęsto, trupy padają jak liście z drzew, a mimo to emocji jakoś brak.

Co dziwi, bo w teorii we „Frontier” jest wszystko, co powinno złożyć się na co najmniej ciekawy serial. Podstawą fabuły jest tu niezwykle brutalna konkurencja najróżniejszych kompanii handlowych i mniejszych kupców, by dobić targu z rdzenną ludnością, która zaopatrywałaby ich w cenne futra. Mamy więc walkę o władzę i pieniądze, a także odkrywanie i ujarzmianie dzikiej Ameryki. Ponieważ zaś ograniczania budżetu tu nie widać, oko cieszą świetnie odwzorowane stroje i scenografia, a także same malownicze krajobrazy.

Takie tło wydaje się idealne, by opowiadać najróżniejsze historie i wprowadzać całe zastępy złożonych postaci. Co zresztą w serialu ma miejsce: jest Declan Harp, czyli żyjący w dziczy pół-Irlandczyk, pół-Indianin, są walczący o upadający biznes szkoccy bracia, jest bezlitosny szef kompanii handlowej, ambitna właścicielka baru, niezbyt bogobojny ksiądz, a także młody chłopak, który trafia do Ameryki w sumie przypadkiem i zostaje wplątany w rozgrywki wielkich graczy.

https://youtu.be/Zp8KwOATaAk

W czym więc problem? Chyba w tonie serialu. Bo z jednej strony jest krwawo, nawet bardzo, a walka o futra pokazana jest w całej swej odrażającej brzydocie, ze spiskami, morderstwami, torturami i tak dalej. Z drugiej jednak sama fabuła przypomina coś, co nadawałoby się na klasyczny serial przygodowy dla całej rodziny (jeśli pozbyć się krwi): młody, średnio rozgarnięty chłopak trafia do wciąż dziewiczej Ameryki, wpada w łapy potężnego Tego Złego (szef kompanii handlowej w niemalże każdej scenie przypomina nam o swojej grozie, do znudzenia), który namawia go do szpiegowania

Tego Tak-Jakby-Dobrego (Harp to brutal i dzikus, ale szybko okazuje się, że ma swoje uzasadnione powody, by nienawidzić kompanii handlowej), czyli indywiduum demonicznego, ale jednak szlachetnego, po drodze spotyka zaś przesadnie wygadanego księdza alkoholika, postać praktycznie komiczną. Wszystko to jakieś uproszczone, postaci płaskie i stereotypowe, fabuła idzie do przodu, ale nie wciąga – to jakby przeciwieństwo również brutalnych, również osadzonych w czasach historycznych podbojów „Wikingów”, którzy jednak oferują przy okazji po prostu dobrą opowieść.FrontierGroupShot_Retouched_LRG-2-1280x800I chyba właśnie ta fabularna i charakterologiczna prostota rzutują na obsadę, bo na tle innych telewizyjnych produkcji ostatnich lat „Frontier” wyróżnia się negatywnie, z irytująco wręcz kiepską grą aktorów, nawet u doświadczonych Jasona Momoii i Aluna Armstronga, gdzie zwłaszcza ten drugi gra, jakby urwał się z bajki o złym czarnoksiężniku.

„Frontier” przynajmniej na początku sezonu sprawia się w porywach poprawnie. Oglądanie pierwszych odcinków to nieustanne czekanie na jakiś przełom, coś, co pokaże, że poza dobrym tłem i oklepanymi bohaterami scenarzyści mają jeszcze jakiegoś asa w rękawie. To jednak jakoś nie następuje. Dlatego, o ile coś się nie zmieni i twórcy nie okażą się bardziej ambitni, jeżeli chodzi o fabułę, nie wróżę serialowi świetlanej przyszłości.