„The Defenders” – Netflix i Marvel bardzo rozczarowują

Serial, w którym spotykają się Daredevil, Jessica Jones, Luke Cage i Iron Fist, okazuje się finałem niegodnym opowieści o tych bohaterach. Znajdą się zalety, ostatecznie jednak historię potraktowano tu po macoszemu, najwyraźniej uznając, że sam widok czworga herosów nas zachwyci.

Możemy więc zauważyć pewną tendencję – z seriali Netflixa, opowiadających o bohaterach z komiksów Marvela, najlepszy jest zdecydowanie ten pierwszy, „Daredevil” (który klasę potwierdził w sezonie drugim, głównie dzięki wprowadzeniu postaci Punishera). Następna jest „Jessica Jones”, a więc opowieść o nadludzko silnej i nadludzko dużo pijącej pani detektyw (ale nie policyjnej, takiej do wynajęcia), ścierającej się z demonicznym, kontrolującym umysły Killgrave’em.

Później jest „Luke Cage”, gdzie spadek formy jest już wyraźny, choć można chwalić obsadzenie Mike’a Coltera w tytułowej roli, angaż Mahershalii Ali’ego oraz świetnie dobraną muzykę. Najgorzej wypadł natomiast najmłodszy z czwórki, „Iron Fist’, czyli serial o Dannym Randzie, gdzie scenarzyści przez trzynaście odcinków nie potrafili zdecydować się, z kim właściwie walczy nasz bohater, o co, jak ma ewoluować i po co w zasadzie były im potrzebne niektóre z postaci drugoplanowych.

https://youtu.be/D_6J9BqgonU

„The Defenders” plasują się w tym „rankingu” gdzieś obok „Iron Fista” – czyli dobrze nie jest.

Przyznaję, mimo problemów z dosyć powolnym tempem i stosunkowo długim zbieraniem się drużyny (dopiero w finale czwartego odcinka) sama interakcja Daredevila z Jessiką czy Cage’a z Iron Fistem elektryzował, bo widać było chemię, nawet w ich początkowej niechęci do siebie, co dawało nadzieję, że faktycznie dostaniemy „Avengersów małego ekranu”.

Tak się jednak nie stało, ponieważ gdy już czwórka herosów połączyła siły, okazało się, że scenarzyści niespecjalnie mieli pomysł na ich wspólną opowieść: dlatego Jessica w sumie tylko rzuca sarkastycznymi tekstami, Luke stoi i osłania innych przed kulami, Danny/Iron Fist wciąż jest niepewny siebie i swojej roli jako bohatera (i generalnie robi z siebie idiotę), a Daredevil ma powtórkę z historii ze Stickiem i Elektrą.

Do tego dochodzą zupełnie niepotrzebnie rozbudowane wątki Colleen i Claire, fatalnie napisane, bo dialogi tych dwóch pań sprowadzają się do łopatologicznego wykładania wszelkich trapiących ich wątpliwości. Prawdziwie ciekawie wypadają wyłącznie – co nie dziwi – Karen Page i Foggy, a więc przyjaciele Daredevila, na co jednak rzutować może to, że po dwóch wcześniejszych sezonach znamy ich doskonale i najbardziej nam na nich zależy.

Poza tym jednak dostajemy kilka mordobić, z których żadne nie umywa się do tego, co w pierwszym i drugim sezonie swojego serialu wyczyniał Daredevil. Czy to nie dziwne? Herosów jest tu czworo, a sekwencje ich wspólnych walk wypadają o klasę gorzej, niż gdy gangsterów prał sam Diabeł z Hell’s Kitchen!Najbardziej boli zaś fakt zmarnowania Sigourney Weaver, której postać była tak „zajmująca”, że równie dobrze można było w tej roli obsadzić krzesło. Ot, snuła się ta pani po planie, szeptała do uszka Elektrze i groziła innym włodarzom Ręki, co wypadało źle, ponieważ w zasadzie właśnie ona, jako jedyna, nie pokazała nigdy, dlaczego w zasadzie jest groźna.Po obejrzeniu wszystkich netflixowo-marvelowskich seriali trzeba stwierdzić, że mimo iż wiele pomysłów ich twórców było trafnych, zwłaszcza na poziomach castingu (będę nawet bronił Finna Jonesa, bo świetnie dobrano go jako herosa-zagubionego młodziaka), bliżej finału tej wielkiej opowieści zabrakło spójności wizji i przede wszystkim dobrych scenarzystów, którzy potrafiliby tchnąć życie w te opowieści.

Pozostaje mieć nadzieję, że „Punisher”, którego obejrzymy pod koniec roku, odwróci tę tendencję.