„Discovery”, czyli ambiwalentny „Star Trek”

Poprzeczka dla nowego serialu w kultowym uniwersum „Star Trek” była zawieszona niezwykle wysoko. „Discovery” ją strącił, ale jednocześnie się obronił – to serial udany, ale miewający gorsze momenty.

W piętnastu odcinkach pierwszego sezonu twórcy „Star Trek: Discovery” nawigowali niczym tytułowy statek w polu asteroidów – z jednej strony chcieli być bardzo nowocześni, jeśli chodzi o fabułę, z drugiej widać chęć nawiązywania do klasyki i dawania widzom tego, co znają i kochają od lat.

Niekiedy efekt był zadowalający. „Discovery” zaliczyło bardzo dobre otwarcie, może nieco odbiegające od ducha „Star Treka”, bo mroczne, ale ciekawe i świetnie ustalające stawkę rozgrywki i konstytuujące bohaterów.

Później też bywało zaskakująco i świeżo, a jednocześnie bardzo „klasycznie” – tu doskonale sprawdziły się odcinki z Harrym Muddem. Były inne wszechświaty, spotkania z zupełnie obcymi Obcymi, no i nieodzowne landing parties, czyli wyprawy na inne planety czy statki. Zwłaszcza w drugiej części sezonu scenarzyści nagromadzili wiele elementów kojarzących się właśnie z tym uniwersum: inne rzeczywistości, kilka wersji tej samej osoby itp.Można było odnieść wrażenie, że „Discovery” starał się aż za bardzo. Właśnie w drugiej połowie sezonu, zwłaszcza blisko finału, widać było chęć zaskakiwania widza za wszelką cenę, mieliśmy przynajmniej dwa zwroty akcji z kategorii szokujących, które może i zaskakiwały, ale czy były dobre dla historii? Polemizowałbym.

Czuć w tym chęć chyba nie tyle opowiedzenia jak najlepszej historii, ile takiej, która będzie na ustach wszystkich – to syndrom „Gry o tron”, w której najlepszy PR serialowi robią nie świetne aktorstwo, doskonała scenografia czy udane dialogi, ale trzymający drzwi Hodor.Stoi „Star Trek: Discovery” w rozkroku: wizualnie prezentuje się więcej niż lepiej, na tle innych telewizyjnych produkcji SF wyraźnie błyszcząc, fabularnie również stara się być nowoczesny. Jednocześnie ciągle patrzy w tył, przez co niekiedy się potyka.

Ale to interesująca mieszanka: bo nie mamy powtórki z „Expanse”, „Discovery” odnajduje też w tym jakąś unikalność, a na zalewanym serialami małym ekranie ta cecha wydaje się najważniejsza. Zważywszy że stojącym przed twórcami tego serialu zadaniem było pogodzenie gustów zarówno nowych widzów, jak i fanów uniwersum, trzeba przyznać, że wywiązali się z niego lepiej, niż można się było spodziewać.Pierwszy sezon, mimo wyraźnych wad (z których największa to wątek Lorki, a dokładniej jego finał), muszę więc ocenić raczej pozytywnie. Ani nie trafi on na listę najlepszych seriali ostatnich miesięcy, ani tych najgorszych – pozostanie gdzieś w środku, obok produkcji oglądanych dla czystej przyjemności, takich, za którymi w sumie bym nie tęsknił, gdyby je anulowano, ale skoro są, to co tydzień włączam kolejny odcinek.

W Polsce „Star Trek: Discovery” dostępny jest na Netfliksie.