„Rok za rokiem” – godny brytyjski następca „Czarnego lustra”

Po tym, jak twórcy „Czarnego lustra” porzucili brytyjską telewizję na rzecz amerykańskiego giganta internetowego, Brytyjczycy stworzyli nową, świeżą i jeszcze bardziej przerażającą serialową wizję przyszłości. Sześcioodcinkowy „Rok za rokiem” („Years and Years”), z akcją startującą współcześnie i biegnącą przez następne 15 lat, to ekranizacja naszych najgorszych lęków.

Russell T. Davies, twórca m.in. współczesnej odsłony przygód Doktora Who, wykorzystał prosty, ale świetnie działający chwyt. Swoją przerażającą i niepozbawioną akcentów dydaktycznych wizję przyszłości Wielkiej Brytanii i świata wpisał w konwencję rodzinnej telenoweli. Rozpad znanego porządku politycznego, gospodarczego i ekologicznego przestaje być abstrakcją, gdy widzimy bezpośredni wpływ wszystkich tych procesów na życie zwykłej, trzypokoleniowej rodziny z Manchesteru.

Familię Lyonsów tworzy Muriel, jej czworo dorosłych wnuków, ich partnerzy i partnerki oraz dorastające dzieci. Muriel (Anne Reid) jest charyzmatyczną nestorką rodu. To babcia i prababcia, posiadaczka starego domu, niegdyś pięknego, a dziś murszejącego i wymagającego remontu, na który wciąż nie ma pieniędzy, więc sprawę się odkłada (to pewnie symbol Wielkiej Brytanii, a może i zachodniej Europy).

Najstarszy z rodzeństwa Stephen (Rory Kinnear) jest analitykiem finansowym, mężem majestatycznej Celeste (T’Nia Miller), księgowej w międzynarodowej korporacji, i ojcem dwóch nastolatek, z których jedna marzy o zdigitalizownaniu się – cyborgizacji. Edith (Jessica Hynes) jest polityczną i ekologiczną, radykalną aktywistką. Daniel (Russell Tovey), szczęśliwy mąż Ralpha, pracuje w miejskiej mieszkaniówce, gdzie zajmuje się obozami dla uchodźców z Ukrainy… Rosie (Ruth Madeley), poruszająca się na wózku pełna energii samotna matka dwóch synów, prowadzi szkolną kuchnię.

Tak wygląda serialowy punkt wyjścia, czyli nasz rok 2019. Kolejne wydarzenia – kryzys ekonomiczny i ekologiczny, uchodźcy (ciekawy problem klimatycznych uchodźców wewnętrznych), zmiany rządów na coraz bardziej nieprzewidywalne, cynizm polityków, przekładające się na codzienne życie i relacje międzyludzkie rosnące poczucie braku punktów oparcia – zmieniają rodzinę Lyonsów dramatycznie.

Nie wchodząc w szczegóły, by nie odebrać przyszłym widzom tej świetnej miniserii (do obejrzenia w HBO GO) samodzielnego odkrywania kolejnych „cywilizacyjnych” zwrotów akcji, napiszę tylko, że chaos zaczyna się od wojny celnej między USA i Chinami. Prezydent Trump sięga po sprawdzoną amerykańską metodę wygrywania konfliktów w Azji – nakazuje zrzucić na jedną z chińskich wysp… bombę atomową. A potem napięcie tylko rośnie.

Nieprawdopodobne? Straszliwy urok serialu Russella T. Daviesa polega właśnie na tym, że pokazuje sytuacje, które jeszcze nie tak dawno uznalibyśmy za kompletnie fantastyczne, a dziś już niestety nie. W kilku scenach bohaterowie konstatują ze zdziwieniem, że ekscytują się wyborami, które jeszcze kilka lat wcześniej nikogo nie porywały. Dziś stawką każdych wyborów czy referendów jest system wartości, który przekłada się na konkretne decyzje polityczne i prawne, a te na jakość życia (a czasem śmierć) konkretnych ludzi: mniejszości seksualnych, religijnych, uchodźców proszących o azyl, naszych sąsiadów o bardziej egzotycznym pochodzeniu itd.Symbolem upadku brytyjskiej (i światowej) polityki jest kariera Vivienne Rook (granej z rozmachem przez białowłosą Emmę Thompson). Bizneswoman zaczyna od populistycznych wypowiedzi w telewizji, by stopniowo piąć się po politycznej drabinie. Jej hasłem jest „Fuck”, które zamienia na bardziej poprawnie brzmiące „Cztery gwiazdki” – tak nazwie swoją partię.

Zamiast programu i pomysłów na rozwiązanie najbardziej palących problemów ma krytykę i obrażanie poprzedników oraz puste, ale wzniosłe słowa o glorii i chwale narodu angielskiego, Wielkiej Wielkiej Brytanii itd. A w zanadrzu pełen arsenał stosowany przez autorytarnych polityków, tyle że dotąd zwykle nie w tym tzw. cywilizowanym, zachodnim albo do zachodniego aspirującym świecie. Satyra czy ostrzeżenie?

W finałowym odcinku babcia Muriel wygłasza do rodziny, a tak naprawdę do nas, widzów, moralizatorsko-dydaktyczny speech, którego prawdziwość każdy oceni sam. Brzmi mniej więcej tak: Wszystko poszło nie tak, ale to nasza wina, każdego z nas, naszych codziennych wyborów. Bo T-shirtowi za funta nikt się nie oprze. Nie jest specjalnie ładny ani wytrzymały, ale przecież kosztuje tylko funta. Co z tego, że sklepikarz zarabia na nim jedyne 5 pensów, a robotnik w trzecim świecie jedną setną tego. Uważamy, że to w porządku, przekazujemy tego funta i tak każdego dnia wkupujemy się w ten system, utrwalamy go. To my stworzyliśmy ten świat.

„Rok za rokiem” – serial świetnie zrealizowany, momentami rysowany jak satyra, grubą kreską, ale też dbający o wiarygodnych psychologicznie bohaterów, z którymi można się łatwo utożsamić, wspaniale zresztą granych – ma nas porządnie nastraszyć.

Co ciekawe, w odróżnieniu od „Czarnego lustra” („Black Mirror”) nie straszy rozwojem technologii i jej destrukcyjnym wpływem na ludzkie życie, choć takie wątki też się pojawiają. Raczej zwraca uwagę na to, jak destrukcyjne może być blokowanie dostępu do technologii, nowa forma cenzury.

Ale serial ma też dać nadzieję na to, że znad tej krawędzi, jaką jest rok 2019, jeszcze możemy zawrócić. Czy robi to wiarygodnie, to już trochę inna sprawa – mnie finałowy odcinek nie do końca przekonał. Jednak coraz więcej serialowych produkcji w ostatnich czasach serwuje nam podobny przekaz: straszą, żeby zmobilizować. Duch czasu.