„Dziedzictwo Jowisza” – recenzja sezonu 1.

Najnowsza produkcja superbohaterska to efekt współpracy Netflixa z Markiem Millarem, kultowym scenarzystą komiksowym, twórcą m.in. „Kingsman”, „Kick-Assa”, „Wojny domowej” czy „Staruszka Logana”. W „Dziedzictwie Jowisza” Millar znów spróbował czegoś nowego w tematyce herosów. Ale pierwszy sezon zdradza niewiele, a po ośmiu odcinkach ma się poczucie, że widzieliśmy sam wstęp.

Serial, choć skupia się na grupie superbohaterów, mało ma wspólnego z popularnym Kinowym Uniwersum Marvela. Jeśli szukać porównań, to do „The Boys” czy „The Umbrella Academy”, które dekonstruują superbohaterskie mity i wchodzą w dyskurs z oryginalnymi kreacjami herosów, jak Superman. Millar – scenarzysta komiksu i producent serialu – porównuje tę historię do „Gry o tron” ze względu na wielkość obsady, wątek walki o władzę i konfliktu w rodzinie.

„Dziedzictwo Jowisza” opowiada o przemianach pokoleniowych wśród superbohaterów. Starsi zyskali niezwykłe moce w latach 30. XX i zostali pierwszymi herosami. Sześcioro bohaterów doczekało się potomstwa, sławy, to żywe legendy. Ich dzieci muszą się więc mierzyć z odziedziczonymi zdolnościami, ale też obowiązkami i – to najważniejsze – zasadami. Najpotężniejszy wśród bohaterów, Utopian, ściśle trzyma się Kodeksu, ustanowionego, gdy formowała się pierwsza grupa herosów, Unia Sprawiedliwości, w myśl którego superbohaterowie nie zabijają i nie sięgają po władzę. Młodzi natomiast, prowokowani przez coraz brutalniejszych superprzestępców, okaleczani i dziesiątkowani w starciach, w których muszą się ograniczać, by nie złamać Kodeksu, mają dość ideałów niepasujących do ich rzeczywistości.

Obok wątku Kodeksu „Dziedzictwo…” skupia się na budowaniu świata pełnego superbohaterów z jego długą i burzliwą historią. To w sumie kilkadziesiąt postaci, w przypadku wspomnianej pierwszej szóstki śledzimy też ich dawne losy: od krachu ekonomicznego w USA w 1929 r. po wyprawę na tajemniczą wyspę, gdzie wybrańcy zyskują moce. Takie rozbudowanie fabularne sprawia, że osiem odcinków mija, zanim historia nabierze rozpędu. Po prawdzie jedynie wątek wyspy można uznać za należycie wyeksploatowany, wszystkie inne urywają się w punktach, które klasycznie byłyby finałami, ale nie sezonu, a odcinka pilotowego.

Scenarzyści byli do przesady cierpliwi i chcieli pieczołowicie zbudować wszystkie wątki. Przykładem Chloe, córka Utopiana i czarna owca rodziny, której poświęca się mnóstwo czasu, choć oglądamy głównie jej kolejne narkotykowe wybryki. Z drugiej strony kluczowy dla fabuły Hutch większość swojego czasu ekranowego spędza na nic niewnoszących do historii sprawunkach. A to i tak lepiej niż w przypadku syna Utopiana Paragona, znów postaci szalenie ważnej, a jednak odstawionej na boczny tor. Scenarzyści przypominają sobie o nim od czasu do czasu, traktując go raczej jak wchodzącego z ławki rezerwowego.

Te decyzje dziwią, bo historia ma duży potencjał. Leżący u jej podstaw konflikt o Kodeks to ciekawe źródło napięć, również rodzina Utopiana i jego najbliżsi współpracownicy to interesujące postaci, jak choćby Walter (brat Utopiana) czy George (najlepszy przyjaciel Utopiana). Przykrywają to wszystko niekończące się sceny z brojącą Chloe.

Odsuwając na bok problemy fabularne „Dziedzictwa Jowisza” (być może zostaną zniwelowane w drugim sezonie), trzeba podkreślić, że najnowszy serial Netflixa wizualnie prezentuje się fatalnie. To nie jest standard, do którego przywykli współcześni widzowie, no, może pomijając niskobudżetowe produkcje CW, jak „Flash” czy „Arrow”. Jeżeli porównamy „Dziedzictwo…” do „WandaVision”, „The Falcon and the Winter Soldier” z Disney+, „The Boys” Amazona i „The Umbrella Academy” samego Netflixa, odniesiemy wrażenie, że oglądamy serial z przełomu wieków. Poczynając od efektów specjalnych, choreografii walk, po kostiumy bohaterów, a nawet ich makijaż (w wątku współczesnym widzimy „postarzone” wersje postaci).

Niełatwo wystawić notę. „Dziedzictwo Jowisza” ma potencjał, są w tej historii zalążki czegoś naprawdę interesującego. Wykonanie pozostawia jednak wiele do życzenia. I nawet abstrahując od tego, jak serial wygląda, to kuriozalne, że fabuła urywa się, choć na dobre się nie rozpędziła.

W Polsce serial „Dziedzictwo Jowisza” jest dostępny na Netflixie.