„Dr House” powraca w dziesiątą rocznicę premiery
Niedawno minęła dekada od emisji pierwszego odcinka „Dr. House’a” i z tej okazji Fox postanowił przypomnieć cały, niezwykle kiedyś popularny i przełomowy serial.
W dobie końca oper mydlanych (do czego Kasia odnosi się w poprzednim wpisie) stacja postanowiła potraktować ośmiosezonową serię jak telenowelę i nadawać odcinki codziennie, od poniedziałku do piątku. Poniekąd słusznie. Start dziś o 18.10.
Początek serial Davida Shore’a miał świetny. Był świeżym, oryginalnym i inteligentnym połączeniem dramy medycznej i kryminalnego procedurala. Ze „sprawą tygodnia” w postaci rzadkiej, trudnej do zdiagnozowania choroby i żmudnym śledztwem prowadzonym przez zespół lekarzy. W roli przesłuchiwanych występowały narządy wewnętrzne pacjenta: „Im więcej objawów wywołamy, tym więcej będziemy mogli zrobić badań. Im więcej zrobimy badań, tym więcej otrzymamy informacji, tym szybciej postawimy diagnozę”. Było napięcie, wyścig z czasem, sprawy życia i śmierci, całkiem w anturażu szpitalnym przekonujące. Świetnie sprawdzał się też główny bohater – wredny i bucowaty geniusz, równie pociągający, co odpychający. Może nie ratujący świata od zagłady, ale małe światy – poszczególnych ludzi i ich bliskich – już tak.
„Dr House” i grający tytułowego bohatera brytyjski aktor Hugh Laurie zostali obsypani nagrodami. Rynek zalały książki analizujące medyczną stronę serialu, wypisy z dowcipnych i celnych aforyzmów, których House nie szczędził telewidzom, a także próby opisu filozofii bohatera (od racjonalizmu przez cynizm, relatywizmu po buddyzm), wychodzące od głównego credo życiowego House’a: „Podstawowa prawda o ludziach jest taka, że wszyscy kłamią. Jedyna zmienna to to, w jakiej sprawie”. House w kłamstwie widzi wyznacznik człowieczeństwa i spoiwo relacji międzyludzkich. Prawdy o nas każe szukać w tym, co próbujemy ukryć.
Dodatkowym smaczkiem serialu Shore’a były odwołania i gry z motywami z cyklu powieściowego Arthura Conan Doyle’a o detektywie wszech czasów Sherlocku Holmesie. House nie pali fajki, ale wzorem Holmesa jest fanem zagadek, jego doktor Watson, czyli onkolog James Wilson, nazywa go lekarzem „z kompleksem Rubika”. Kieruje się zasadą: „Wysypka jest banalna, ale jak łączy się z zapaleniem płuc, to już jest zabawa”. Przyjemności, jaką House czerpie z rozwiązywania łamigłówek, dorównuje tylko przyjemność płynąca z zadawania łamigłówek innym. Dlatego swoje odkrycia diagnostyczne często przekazuje współpracownikom w postaci metafor. Od prostszych: „Wyprawiając się na ryby, Innuici nie wypatrują ryb. Wypatrują czapli, bo ryb nie sposób zobaczyć. Ale ptaki polują na ryby tam, gdzie one są. Jeśli to białaczka włochato-komórkowa, co nad nią krąży?”. Po bardziej zagadkowe: „Nerki nie noszą zegarków. Pęcherzyki żółciowe noszą, ale nerki nie znają się na nich”.Tak jak Holmes, House jest ćpunem, mizantropem, arogantem, ironistą, racjonalistą do bólu, geniuszem na granicy szaleństwa oraz miłośnikiem muzyki. Hugh Laurie po przygodzie z Housem z sukcesem nagrał płytę z bluesowymi standardami i objechał świat z koncertowym tournée. Inne hobby House’a – pornosy, medyczny soap i ciężarówki-potwory – to już autorskie pomysły twórców serialu.
House wzorem Holmesa ma też ukochaną, z którą łączą go skomplikowane relacje, głównie rywalizacja, przyciąganie i odpychanie. Inteligentna i piękna Lisa Cuddy jest szefową diagnosty, dyrektorką szpitala Princeton-Plainsboro. Jednak, podobnie jak w przypadku Holmesa i Watsona, ważniejsza od miłości jest przyjaźń. „Dr House” – podobnie jak najnowsze ekranizacje „Sherlocka Holmesa” z Robertem Downeyem jr. i Judem Lawem oraz serializacje z Benedictem Cumberbatchem i Martinem Freemanem – to w istocie wzruszający bromance. Przyjaźń do ostatniej tabletki Vicodinu.Taki jest „Dr House” w swoich najlepszych momentach. W najsłabszych – zmienia się w autoparodię.
Zjazd zaczyna się po trzecim sezonie, gdy House rozstaje się ze swoimi asystentami i rozpoczyna niekończący się casting/reality show na nową ekipę, by cała jazda mogła zacząć się od początku. Do tego „przypadki tygodnia” stają się coraz bardziej egzotyczne, walki House’a z Cuddy schematyczne, umoralniające apele Wilsona do sumienia House’a – łopatologiczne, jazdy narkotyczne coraz bardziej po bandzie, do szpitala wpadają rozmaici wariaci, niemal każdy z lekarzy staje na granicy śmierci albo sam kogoś uśmierca…
I tak stopniowo, odcinek za odcinkiem (ostatecznie zakończyli na 177), świeży i oryginalny serial upodabniał się do ulubionej opery mydlanej House’a – przegiętego „General Hospital”. Na pytanie: „Jak ty to możesz oglądać? To kpina. Ani jednej prawdziwej chwili w całym serialu!”, House odpowiadał (auto)ironicznie: „W odróżnieniu od seriali przedstawiających świat rzeczywisty. Których nie ma”. Ja obejrzałam całego „Dr. House’a”, potem kupiłam specjalny serialowy box, a teraz zastanawiam się, czy nie zacząć całej zabawy razem z kanałem Fox jeszcze raz…
Komentarze
Ile można…