Wielkie fabuły na małym ekranie – zmierzch ery procedurali
Zmienia się telewizja, zmieniają się seriale. Na szczęście są to zmiany na lepsze – jak już wielokrotnie powtarzano: żyjemy w Złotej Erze małego ekranu. Skąd jednak ten skok jakościowy? Skąd zalew nowych, świetnych fabuł? Z pewnością olbrzymi w tym udział kilku odważnych pionierów, którzy zaryzykowali, pokazali, że można inaczej i odnieśli sukces, do odwagi zachęcając innych. W tym jednym przypadku w historii instynkt stadny producentów, każący podążać im ślepo za modami, okazał się czymś dobrym.
Czy to jednak wszystko? Nie. Równie ważne było spojrzenie na serial nie jako zbiór dziesiątek osobnych historii, ale możliwość opowiedzenia jednej, monumentalnej fabuły. Telewizja wreszcie zaczęła wykorzystywać swoją przewagę nad kinem.
Bo mimo najlepszych chęci (i najtwardszych pośladków) nie sposób wytrzymać w kinie kilkunastu godzin. Jasne, od czasu do czasu na maratonie – da radę. Ale nie na co dzień. Przez to fabuły ze srebrnego ekranu muszą być ograniczane, zwyczajowo do maksymalnie 180 minut. Seriale pod tym względem dają zdecydowanie większe pole do popisu.
Spójrzmy na najlepsze telewizyjne produkcje i największe komercyjne hity ostatnich lat. „Detektyw”, „House of Cards”, „The Walking Dead”, „Breaking Bad”, „Fargo”, „Newsroom” czy wreszcie przeogromna treściowo „Gra o tron”. Macie je w głowie? To teraz wyobraźcie sobie ich wersje kinowe. Już pal sześć PG-13, które z popularnego „GoT” zrobiłoby drugiego „Władcę Pierścieni”, z romansami wyrażanymi przez spojrzenia, i bez tego te historie trzeba by ciąć tak bardzo, że wyglądałyby jak dzieciak emo na dobę pozostawiony w fabryce żyletek. Myślicie, że w „Detektywie”-filmie byłoby miejsce na charakterystyczne przemowy Rusta Cohla? Że ktokolwiek bawiłby się w subtelność i pieczołowicie rozwijał te wszystkie wątki z „House of Cards”? Ta druga historia nigdy nie zostałaby na nowo opowiedziana, a tę pierwszą zrealizowano jako kopię „Siedem”.
Ciekawymi przykładami na ogromny wpływ formuły opowiadania na jakość serialu są „Person of Interest” i „Agenci T.A.R.C.Z.Y.”. Obie te produkcje zaczynały jako klasyczne procedurale, z małymi fabułami na każdy odcinek i lepiej lub gorzej sygnalizowanym wątkiem przewodnim, najczęściej upychanym w ostatnie kilka minut każdego epizodu. W ten sposób serial symulował, że jest całością. Plus był taki, że skacząc po kanałach, można było trafić na dowolny odcinek i zacząć go oglądać, nieważne, czy miał on numerek 1 czy 10 (dokładnie tak samo podchodzono do „Flasha”, przez co każdy epizod otwiera wprowadzenie w historię postaci i świat serialu).
Minusem była jednak przeciętność, bo bez możliwości zbudowania czegoś większego i braku czasu na rozbudowę opowieści scenarzyści musieli skupiać się na prostych historyjkach, które da się wcisnąć w kilkadziesiąt minut. Wystarczyło jednak od tego odejść, wystarczyło spojrzeć na odcinki nie jako samodzielne twory, ale kolejne rozdziały, a poziom obu produkcji momentalnie skoczył. „Person of Interest” okazał się świetną historią o Sztucznej Inteligencji, a „Agenci…” wreszcie zaczęli spełniać oczekiwania fanów Marvela i stali się istotnym elementem tego uniwersum.
Jasne, stracili na tym to, że nie sposób było wejść w opowieść w dowolnym momencie, jak to jest choćby z produkcjami typu „Kości” czy serialami spod znaku „NCIS” albo „CSI”. Czy jednak obecnie wciąż należy koniecznie łączyć serial ze sztywną emisją w TV? Kiedyś – tak. Dlatego musiał być on skonstruowany tak, by widz, który przegapił odcinek czy dwa, mógł wrócić do oglądania i nie czuć się zagubionym.
Dzisiaj swoboda oglądania seriali jest jednak o niebo większa, popularne jest wręcz pochłanianie ciurkiem całych sezonów, w czym proceduralny charakter mógłby co najwyżej przeszkadzać. Stąd zmiana formuły – scenarzyści zaczynają pisać dla widza internetowego, a nie kanapowego lenia, powracającego na swoje miejsce raz w tygodniu, konkretnego dnia, o konkretnej godzinie.
Schemat procedurala przetrwa, z pewnością. Wciąż jest on optymalny dla historii o policjantach, trudno też oczekiwać od sitcomów, że porzucą fragmentaryczność na rzecz monumentalnych fabuł – nie taka jest ich natura. Przyszłością telewizji są jednak produkcje pokroju „Constantine’a”, który doskonale balansuje między zamykaniem kolejnych odcinków w formie „sprawy tygodnia” a ciągłym rozwijaniem wątku przewodniego, tak że mniejsze opowieści składają się w jedną, dużą. W ten sposób zadowolony będzie widz internetowy, a i kanapowy leń może sobie pstryknąć i obejrzeć losowy epizod.