„Constantine”, czyli serial lepszy, niż się spodziewano
Teoretycznie powinniśmy mieć tu do czynienia z malowniczą porażką. Telewizyjni producenci postanowili wziąć na warsztat jedną z najlepszych serii komiksowych wszech czasów, której bohaterem jest cyniczny, kopcący jak pociąg i niezbyt okrzesany egzorcysta imieniem John Constantine.
Egzorcysta, który w walce z demonami, duchami i wszelkim innym plugastwem (wbrew temu, co widzieliśmy w filmie „Constantine” z Keanu Reevesem) nie używa wielkokalibrowych pistoletów czy zaczarowanych mieczy, najczęściej uciekając się do podstępu albo manipulując innymi tak, by ci odwalali robotę za niego, biorąc na siebie ryzyko. (John zasłynął tym, że oszukał samego Lucyfera. I to nie raz). W skrócie: mało efektowne i kontrowersyjne, a choć na małym ekranie można więcej, to raczej na kablówce, tymczasem NBC poważny problem miało choćby z papierosem w ustach bohatera.
O dziwo jednak – udało się. O dziwo otrzymaliśmy świetny serial rozrywkowy.
Złożyło się na to wiele elementów, ale przyczyn sukcesu „Constantine’a” upatrywać trzeba przede wszystkim w pomysłowych scenarzystach oraz wcielającym się w tytułową postać Matcie Ryanie. Ryan do tej roli chyba się urodził, bo grał z ogromną swobodą, budząc uznanie kreacją sympatycznego dupka, który jednocześnie budzi niechęć i przyciąga widza.
Johna ożywił jednak nie poprzez naśladowanie dra House’a czy Sheldona Coopera, ale wyśmienicie oddając złożoność jego natury: w tym bohaterze luz, poczucie humoru i ogromny (wynikający z wieloletniego doświadczenia) dystans do świata, zwłaszcza tego paranormalnego, współistnieją obok ciężaru tragicznych przeżyć, brzemienia olbrzymiej odpowiedzialności, smutku i ogromnego strachu. Constantine to nie rycerz w lśniącej zbroi, a niechętny, zmęczony obrońca, który walczy tylko dlatego, że gdyby się poddał, nikt nie przejąłby pałeczki. Swoją misję traktuje nie jako powołanie, ale przekleństwo.
Scenarzyści zrobili wiele, by „zawód” egzorcysty pokazać, o ile można użyć tego słowa, realistycznie, a więc nie jako ekscytującą przygodę, a brzemię właśnie. John wydaje się bardzo cool ze swoją nonszalancją i powodzeniem u kobiet, jego życie sprawia wrażenie pociągającego. Tymczasem przełomowy, najlepszy w sezonie odcinek „A Feast of Friends” (w ogromnym stopniu czerpiący z jednej z komiksowych historii) to dobitny, pełen goryczy przykład tego, jak wiele Constantine poświęca, do czego musi się posunąć, na co być gotowym, by wypełniać swoją misję.
Jakże inny jest ten serial od infantylnych od większości infantylnych produkcji fantastycznych.
http://youtu.be/Q2-hgXZ_-Yg
Wspomniani scenarzyści oprócz złożonego bohatera postanowili postawić także na fabułę – kolejne odcinki to jednocześnie zamknięte historie i rozdziały większej opowieści, z naciskiem na to drugie. Objawia się to tym, że owszem, mamy klasyczne „sprawy tygodnia”, którymi zajmuje się John, ale większość z nich funkcjonuje jako elementy układanki, którą jest „narastająca ciemność”, czyli obserwowana przez Johna niezwykła aktywność wszelkiego plugastwa; zwłaszcza na początku sezonu w praktycznie każdym odcinku albo pojawiała się nowa, istotna postać, albo otwierano kolejny kluczowy wątek, albo przynajmniej dowiadywaliśmy się pewnych rzeczy o Constantinie czy jego towarzyszach. Nigdy nie kończyliśmy powrotem do status quo, cały czas serial parł do przodu, pchając przed sobą wątek przewodni.
Zwolnienie nastąpiło pod sam koniec, kiedy otrzymaliśmy choćby odcinki, których jedyną rolą było powiedzenie czegoś więcej o bohaterach drugoplanowych, czyli pomagającym Johnowi Chasowi i Zed.
Nawet sam finał sezonu był jakiś taki mało „finałowy”. Owszem, kończył się sporym zwrotem fabularnym, ale wiele brakowało mu choćby do dwuodcinkowego „The Saint of Last Resorts”, które wyemitowano przed świąteczną przerwą w emisji, a w którym wiele się dowiedzieliśmy, a emocje były na wyższym poziomie – zakończenie zostawiało naszego bohatera w ogromnych tarapatach, przez co niecierpliwie czekało się na powrót serialu.
Dlaczego takie rozwiązanie? Otóż 1. sezon „Constantine’a” miał tylko 13 odcinków, co jednak nie było pierwotnym planem – wedle oryginalnego konceptu miało być ich więcej, ale słabe wyniki oglądalności przyczyniły się do skrócenia premierowej serii. I to widać, i to odbiło się na poziomie serialu, który na finiszu wyraźnie zwolnił.
Mimo to pozostał świetnym horrorem, którego twórcy od czasu do czasu potrafili tworzyć historie z dreszczykiem, nie stroniąc przy tym i od nieco brutalniejszych scen. Fakt, drugi plan aktorski niespecjalnie zachwycał (zwłaszcza postać Zed mogła irytować, a i anioł Manny potrzebował chwili, by nas do siebie przekonać), ale Matt Ryan nadrabiał za resztę, dając nam jednego z ciekawszych telewizyjnych bohaterów ostatnich miesięcy.
W maju zapaść ma decyzja, czy „Constantine” powróci w 2. sezonie. Niestety, ale jakość serialu nie zawsze idzie w parze z wysoką oglądalnością.