Przed „Grą o tron” – przaśne seriale fantasy
Powoli tradycją staje się, że od pierwszych dni kwietnia rozpoczyna się kilkumiesięczne panowanie HBO nie tylko w świecie seriali, lecz także całej popkultury. Wszystko za sprawą sztandarowej produkcji tej stacji, „Gry o tron”, której czwarty sezon właśnie się rozpoczyna. Już w pierwszym odcinku jej twórcy, David Benioff i D.B. Weiss (oraz pośrednio George R.R. Martin, czyli autor książek będących podstawą dla scenariusza), przypominają nam, dlaczego fani serialu darzą go tak ciepłymi uczuciami.
„Gra o tron” spod znaku HBO to mieszanka seksu, krwi i smoków. Tak, tak, jest tam i doskonała, niezwykle złożona historia, z mnóstwem zaskakujących zwrotów akcji i niezwykle bogatym tłem, nie brakuje także (a raczej – przede wszystkim) całych zastępów bohaterów, z których każdy zasługuje na swoją własną opowieść. Prawdziwym wyróżnikiem serialu jest również realistyczne podejście do kreacji świata (fakt, to fantastyczna kraina, ale niewiele to zmienia), czyli wywodzące się prosto z powieści Martina dosyć brutalne spojrzenie na rzeczywistość i realia walki o władzę.
Najprostszym wytłumaczeniem fenomenu popularności „Gry…” jest stwierdzenie, że to po prostu dobry serial, łączący w sobie misternie skonstruowaną fabułę z efektownością fantastycznego widowiska. Odpowiedź jest jednak bardziej złożona i wymaga cofnięcia się do innych czasów.
Bo choć obecnie małym ekranem władają Tyrion i Daenerys, był taki okres, gdy bogowie świata seriali nazywali się Kevin Sorbo i Lucy Lawless. Lub, jak pozostaną zapamiętani, Herkules i Xena.
Była to inna era. TVN dopiero raczkował, wszyscy oglądali Polsat, a w telewizji królowało fantasy. Nie takie jednak, jakim je znamy z „Gry o tron”. To był czas seriali familijnych, przeznaczonych dla całej rodziny, choć sądząc po poziomie tych produkcji, targetem byli nastoletni chłopcy. Było lekko, kolorowo, efektownie, absolutnie bezkrwawo, a wszyscy, zwłaszcza panie, ubrane były nad wyraz skąpo (choć nic im się nigdy nie „wymsknęło”, przy czym czekanie na taki wypadek było jednym z powodów, dla których śledziło się losy bohaterów, znaczy – bohaterek).
Ostatnio postanowiłem wrócić do krainy dzieciństwa i – jak każdy, kto tego próbuje – porządnie się sparzyłem. Wszystko przez TVP2, które po kilkunastu latach od pierwszej emisji w Polsce przypomniało „Herkulesa” (przy okazji opatrując serial dopiskiem „premiera”, co sprawiło, że mało nie oplułem ekranu telewizora). Pomny setek godzin, jakie nastolatkiem będąc, spędziłem z greckim herosem i jego kompanami (Iolaos!), przemierzającymi świat w poszukiwaniu złego, któremu można by skopać tyłek (albo tyłki, różnie bywało; czasami wręcz nie było tyłka), o odpowiedniej godzinie zasiadłem na kanapie, usadowiłem się wygodnie i… wytrzymałem jakieś 10, góra 15 minut.
To był pogrzeb wspomnień z młodości, horror. Okazałem się po dwakroć głupcem. Po raz pierwszy, bo sądziłem, że to, co z taką pasją oglądałem ja-nastolatek, może spodobać się mnie-jużnienastolatkowi. Po raz drugi, bo w ogóle kiedyś podobały mi się te przaśne, głupiutkie, przesłodzone i robione „na odwal się” historyjki.
Wiecie, że w jednym z odcinków Herkules wynalazł koszykówkę? Ja wiem. Żałuję. A pamiętacie, jak Xena rzucając swoim czurikanem? czarkanem? czakramem!, krzyczała: „Ajojajajajajaj!”? Kiedyś brzmiało to o wiele lepiej. Najgorsze było jednak to, że przypomniałem sobie, kto w serialu „Młody Herkules” wcielał się w chudszą i bardziej blond wersję mitycznego herosa – już nigdy nie będę mógł spokojnie obejrzeć filmu z Ryanem Goslingiem.
Rzecz jasna kamyczek poruszył lawinę i dotarło do mnie, że były i inne podobne produkcje. Był „Władca zwierząt”, czyli facet z białą laską Gandalfa i kaloryferem, który zawstydziłby Bruce’a Lee. Były „Nowe przygody Robin Hooda”, zdecydowanie najgłupsze z całej tej gromadki, z których w pamięci najbardziej utkwił mi fakt, że każdy odcinek kończył się wyjątkowo kiepskim żartem, z którego śmiali się wszyscy bohaterowie. Nie mogło się obyć bez rozrechotanej ostatniej sceny i stopklatki z wyszczerzonymi mordkami wesołej drużyny Robina. Ze złem walczył także „Conan”, w wersji niemieckiej, bo grany przez Rafla Moellera, jego najpotężniejszą bronią były jednak nie mięśnie, a totalny brak aktorstwa i fabuła tak pretekstowa, że zawstydzała nawet inne wymieniane w tym zestawieniu produkcje, które przecież na Emmy liczyć nie mogły. Gdzieś w ten trend wpisywało się także „Prawo miecza” z młodziutkimi Heathem Ledgerem i Verą Farmigą.
Wszystko odlane według identycznej sztancy: miecz w dłoń, skórzane portki na tyłek, skąpa koszula (bądź nie) na plecy, pomocnik u boku i huzia na smoka czy inne straszydło. Wszystko w wersji ugrzecznionej, acz kuszącej, bo choć w zsumowanych kilkuset odcinkach tych seriali nie pokazano nawet pół piersi czy jednego pośladka, ich twórcy lubowali się w maksymalnym – jak na normy produkcji familijnych – rozbieraniu bohaterów i ciągłym sugerowaniu golizny, każdorazowo zasłanianej jednak przypadkowym liściem czy głazem.
Lata nęcenia i obiecanek w końcu zaprocentowały i gdy HBO przygotowało historię, w której wreszcie ktoś ginie, w której wreszcie ktoś się rozbiera i którą wreszcie dla się śledzić bez bólu zębów, momentalnie zawładnęła ona widzami, którym fantasy na małym ekranie wcześniej kojarzyło się z Kevinem Sorbo.
Można wręcz powiedzieć, że „Gra o tron” spełnia obietnice, które twórcy „Herkulesa”, „Xeny” i innych tych pożal się Boże seriali złożyli przed blisko dwoma dekadami. A że był to najwyższy czas, aby od słów przejść do czynów, najlepiej pokazuje historia „Miecza prawdy” – w 2008 roku banda niepełnosprytnych producentów postanowiła zafundować widzom podróż w czasie i swój serial nakręciła dokładnie w duchu przaśnych produkcji z drugiej połowy lat 90. ubiegłego wieku. Skończyło się na – szok – tylko dwóch sezonach, co było dla nich nauczką na przyszłość.
Ja zresztą też się czegoś nauczyłem – dzieciństwo lepiej pozostawić w spokoju. I jako dorosły oglądać „Grę o tron”.
Komentarze
Ach… chciałabym mieć w sobie tyle optymizmu, by zakładać, że po milionie popkulturalnych lat można będzie bez zażenowania obejrzeć (toporne, i nie o udział broni obuchowo-siecznej mi tu chodzi) produkcje o przygodach mężnej Xeny i dzielnego Herkulesa.
Na własne życzenie tę nieprzyjemność Waść zaliczył, na własne życzenie… 🙂
Bo są seriale, do których wrócić można tylko w jeden sposób – z odpowiednią dawką napoju alkoholowego i grupą przyjaciół. I wtedy nabierają zupełnie nowego charakteru xD
To były czasy, kiedy znało się to, co serwowała telewizja. „Xenę” i dwa Herkulesy oglądałam z namaszczeniem – było fajnie, kolorowo i resetująco. Zdarza mi się podejrzeć sceny, kiedy to kolejne pokolenie zachwyca się tymi produkcjami. Owszem, byłam (i chyba wciąż jestem) łasa na niewymagające produkcje, ale nie do końca. Jak się znało „Robina z Sherwood” to takie „Nowe przygody Robin Hooda” chciało się zapomnieć nawet będąc bezmózgim uczniem podstawówki.
Trochę zabrakło mi wspomnienia słynnych koprodukcji polsko – australijskich. Tutaj żadna siła nie była w stanie mnie odciągnąć od telewizora.
A dzieciństwo miało jedną wielką zaletę – oglądało się dla przyjemności, bez kompleksów i z wielkim entuzjazmem.
Xena i Herkules byli dla mnie nie do strawienia 20 lat temu – niestety zażyła znajomość z mitami Paradowskiego sprawiła, że nie tolerowałam żadnych podróbek.
@Agna
Faktycznie, było coś o tych „magach”, co to mieli fikuśne kamizelki i strzelali prądem. „Dwa światy”? Tytułu nie pomnę, ale też oglądałem.
Jednakowoż do kontekstu GoT i tak by mi nie pasowało.
Zanim nastał czas plastiku i kiczów w typie Xeny to jednak był „Robin of Sherwood” ITV w 80sach. Mióóóóóóóóóód. Późniejsza „Kusza” przy której spora część ekipy „RoS” się pojawiła elementów opowieści magicznej już chyba nie miała. Więc fantasy z tego zrobić się nie da raczej. Z ery przed GoTem wydaje mi się, że zestawienie Prawo miecza (ang. Roar) z serialowym gniotowatym Conanem jest jednak krzywdzące dla tego pierwszego tytułu. To była jednak półka wyżej:D
Drogi autorze. Przykładasz dzisiejszą miarę do produkcji z lat 90tych. To jak zarzucać niememu kinu, że teatralne, przesadzone i nic nie mówią. Tak się wtedy kręciło seriale fantasy. Czy bez Xeny i Herkulesa powstałaby Gra o Tron? Pewnie nie.
A Xenę da się oglądać, ba, może się nawet ta estetyka podobać, o ile masz odpowiedni dystans do tej produkcji.