„Iron Fist” – czwarty superbohaterski serial od Netflixa i Marvela
Kinowe Uniwersum Marvela to już czternaście filmów. Serialowe, to realizowane z Netflixem, lada moment rozszerzy się do czwartej produkcji, w tym roku zaś zobaczymy jeszcze kolejne dwie. „Iron Fist” to jednak nie powtórka z rozrywki, ale serial idący własną ścieżką.
Co jest największą jego zaletą, bo choć w bardzo szerokim rzucie mamy po prostu kolejnego herosa walczącego z przestępczością w Nowym Jorku, do „Daredevila”, „Luke’a Cage’a” czy „Jessiki Jones” mu jednak daleko. Nawet podobieństwa do Batmana (dziedzic wielkiej fortuny, sierota, szwenda się nocami po ulicach, piorąc oprychów) okazują się tylko pozorne. Wszystko przez to, że w „Iron Fist” mało jest bycia superbohaterem, w zasadzie nawet niewiele jest tu walk, używania mocy (skoncentrowanej w pięści supersiły), kostiumu czy klasycznego czarnego charakteru również nie uświadczymy.
Głównym bohaterem jest młody Danny Rand, który wraca do Nowego Jorku po 15 latach nieobecności, który to czas spędził u himalajskich mnichów, po tym jak ci uratowali go po katastrofie samolotu, w której zginęli rodzice chłopca. I zamiast opowieści o jego treningach, czyli klasycznej origin story, śledzimy perypetie dobrodusznego, nieco naiwnego i oderwanego od współczesności młodego mężczyzny, który zmaga się z problemem udowodnienia, że on to on. Bo nie wierzy mu nikt, nawet rodzeństwo Joy i Ward Meechumowie, z którymi się wychowywał, którzy zaś pod jego nieobecność zarządzali stworzoną przez jego ojca wartą miliardy firmą.Akcja rozwija się więc powoli, mamy sporo wątków prawniczych, Danny’ego wałęsającego się po mieście i śpiącego w parku, a głównym przeciwnikiem herosa jest biurokracja. Wprawdzie gdzieś tam w tle czai się groza, czy to w postaci niepokojącego ojca Meachumów, kryjącego się przed światem w prywatnym apartamencie, czy we wspomnieniach organizacji zwanej Ręką, z którą walczył już Daredevil, na sceny superbohaterstwa przyjdzie jednak widzom poczekać i do piątego czy szóstego odcinka, gdzie to wreszcie Rand zaczyna pokazywać, co właściwie potrafi jako Iron Fist.Rozczarują się więc ci, którzy w „Iron Fist” szukać będą efektownych starć rodem z Daredevila. Czy w ogóle klasycznej fabuły komiksowej.
Netflix wykonał tu jednak świetny ruch, odważny – za co płaci w wielu nieprzychylnych serialowi recenzjach – konieczny jednak, jeżeli chcieli dać widzom coś więcej niż powtórkę z rozrywki. „Iron Fist” to świetny serial, silny niezwykle dobrą obsadą, zaludniony jednymi z najbardziej złożonych postaci obecnie pojawiających się na małym ekranie; Tom Perlphrey popisuje się tu jako Ward Meachum, czyli chyba najciekawszy bohater netflixowo-marvelowego świata.
Ze wszystkich produkcji z tego uniwersum właśnie „Iron Fist” ma największe szanse, by przemówić do naprawdę szerokiej grupy widzów, ponieważ jego twórcy nie poszli prostą ścieżką ekranizacji komiksu.Przynajmniej z początku nią nie kroczą – bo Finn Jones zapowiedział, że w drugiej połowie sezonu akcja bardzo, bardzo wyraźnie przyspieszy, i jako Iron Fist będzie miał dużo więcej pracy. I bez kopaniny jednak mamy tu świetną fabułę, najmniej superbohaterski z superbohaterskich seriali ostatnich lat, przez to jednak właśnie tak ciekawy. To produkcja dla widzów cierpliwych, niezrażających się spokojnym rozwojem akcji, wynagradzająca jednak początkową ospałość jakością scenariusza i gra aktorów.
Komentarze
„Serial od Netflixa i Marvella” !!!!
Czy ta koszmarna nowomowa musi panoszyć się także na łamach tak szacownego czasopisma jak Polityka?
Macham ręką na „szampon od Polleny” czy „meble od IKEA”, bo podejrzewam, że w branży reklamowej progi wymagań są niskie. Natomiast od dziennikarza pisującego na łamach Polityki wymagam świadomości językowej i znajomości tego, czym jest dopełniacz i kiedy się go stosuje.
Proszę ten błąd skorygować.
Pozdrawiam.
Eugeniusz Tomski