„The Orville” – gdyby „Star Trek” był serialem komediowym

Przez ponad pół wieku swojej historii „Star Trek” doczekał się wielu parodii. „The Orville” to jednak inna liga, bo mowa tu o wysokobudżetowym serialu. I w zasadzie to nie tyle parodia, ile współczesna, humorystyczna wariacja na temat międzygwiezdnych podróży.

Za wszystkim stoi Seth MacFarlane, twórca serialu animowanego „Family Guy” oraz filmu „Ted”, gdzie był głosem tytułowego gadającego pluszowego misia. Jego pomysłem na nową produkcję było to, co fani „Star Treka” robią od bardzo dawna: stworzenie swojej własnej opowieści w tym wszechświecie, ponieważ zaś mamy rok 2017, nie może zabraknąć „niegrzecznego” humoru i wyśmiewania gatunkowych klisz (przy jednoczesnym powielaniu wielu gatunkowych klisz).

Różnica jest taka, że ze względów prawnych „The Orville” oficjalnie nic z wizją Gene’a Roddenberry’ego nie ma. Jakby ktoś pytał, to po prostu zupełnie nowy, w pełni oryginalny serial SF, z dodatkiem elementów komediowych.

https://youtu.be/cMKECRnZe2U

W praktyce jednak MacFarlane silnie opiera się na „Treku”. Jego serial znajduje się gdzieś w połowie drogi między hołdem a parodią, podobnie jak w zasadzie stoi pomiędzy poważną opowieścią a pełną gagów komedią. To ciekawy twór, bo choć zwiastuny sugerowały wyjątkowo luźne i „śmiechowe” podejście do fabuły i bohaterów, w pierwszym odcinku natężenie gagów nie jest szczególnie wysokie, i jeżeli porównać ten serial do „Teorii wielkiego podrywu” czy kultowych „Przyjaciół”, to na ich tle wypada dosyć poważnie.Dostajemy więc serial SF. I tu widać niemały budżet, który może i ustępuje temu, co możemy oglądać w „The Expanse”, jeżeli jednak mierzyć „The Orville” miarą komedii, mowa tu już chyba o superprodukcji.

Podobnie sporo jest akcji, takiej właśnie rodem ze space opery, mamy więc choćby starcie dwóch statków kosmicznych, serial opiera się na bardziej wyrazistych wątkach niż klasyczny sitcom, będący zazwyczaj zlepkiem zabawnych scen.

Można więc oglądać „The Orville” jako kolejny serial fantastyczno-naukowy, pokazujący wiele nowych ras kosmitów, przenoszący nas na inne planety, a nawet próbujący zachwycić efektami specjalnymi. Różnica taka, że postacie od czasu do czasu przypominają sobie, że jednak grają w komedii, a wtedy bywa zabawnie.Muszę przy tym przyznać, że choć dostrzegam wady, a „The Orville” nie jest dla SF tym, czym dla fantasy był „Galavant”, bohaterowie są na tyle sympatyczni, że ich historia z miejsca wciąga i produkcja Setha MacFarlane’a sprawdza się jako klasyczne „guilty pleasure”, które oglądamy, mimo że w sumie nie wiemy, dlaczego, bo tyle lepszych seriali jest w telewizji i na VOD.

Niemniej oglądamy i się relaksujemy – do tego celu „The Orville” nadaje się idealnie.