Być wrażliwym i przeżyć – o „Wariacie” Netflixa
Emma Stone i Jonah Hill zaliczają rollercoasterową wycieczkę po meandrach własnych umysłów – w modnej i klimatycznej scenerii retro-futuro. Rollercoaster skonstruował neuropsychiatra z problemami grany przez Justina Theroux, a zawiaduje nim… komputer w żałobie. Zaintrygowani?
Startujący dziś w Netflixie „Wariat” (w oryginale „Maniac”) to historia o Annie i Owenie, dwojgu zagubionych w życiu ludzi zmagających się z koszmarami i traumami z przeszłości, z kiepskimi relacjami rodzinnymi. Wreszcie walczący z depresją i schizofrenią. Gdy technologicznofarmaceutyczna korporacja szuka testerów nowatorskiego leku mającego leczyć chore umysły, składać złamane serca i uśmierzać wszelki psychiczny ból, bez wahania zostają królikami doświadczalnymi.
Tylko że korporacja testująca lek ma pewne dość poważne problemy związane z kondycją „psychiczną” zarządzającego procedurami testów komputera, wynalazca leku (Theroux) sam powinien jak najszybciej go zażyć albo poddać się psychoterapii czy jeszcze lepiej psychoanalizie. A Annie i Owen przyszli na testy z własnymi tajnymi planami.Ich losy splatają się w kolejnych wersjach życiorysów – projekcjach pod wpływem zażywania kolejnych pigułek. Niemal każdy odcinek utrzymany jest w innej konwencji filmowej, w czym serial Cary’ego Jojiego Fukunagi bardzo przypomina stosujące tę samą technikę „Czarne lustro” Charliego Brookera.W „Wariacie” uwodzi przede wszystkim warstwa wizualna – akcja dzieje się w świecie paralelnym do naszego, w pewnych aspektach stojącego na wyższym poziomie rozwoju technicznego, w innych – na zaskakująco niższym. To swoista wersja retro-futuro, z nutą nostalgii, melancholii i ciepła.Tu znów przypomina się „Czarne lustro” (np. słynny odcinek „San Junipero”). Zaś wysmakowanie wizualne, czarny humor i depresyjna para bohaterów w podróży – po swoich emocjach oraz do siebie – przywodzi na myśl także inny hit Netflixa, „The End of the F…ing World”. Może nawet bardziej niż szalony i surrealistyczny „Legion” FX, także zanurzający widza w głowie głównego bohatera.
Ogląda się te 10 odcinków z dużą przyjemnością. Aktorstwo jest doskonałe, historia bohaterów porusza. A stworzone światy, na czele z tym głównym (z silnymi japońskimi akcentami, instytucją udawanego przyjaciela do wynajęcia oraz uroczymi robotami zbierającymi psie kupy i dezynfekującymi chodniki), są nie tylko instagramowo fotogeniczne, ale też wciągające.
Żadne arcydzieło, żaden przełom, ale na deszczowy weekend (i, jeśli wierzyć prognozom, nagły koniec lata) – w sam raz.
No i wszystkie odcinki wyreżyserował przyszły reżyser nowego „Bonda”. Tak, tego, w którym Tomasz Kot nie zagra złego Rosjanina.