Ładnie, grzecznie, bez emocji – serialowa wersja „My, dzieci z dworca Zoo”
I bez sensu. Spisana przez dziennikarzy „Sterna” relacja nastoletniej Christiane F. z jej zmagań z heroinowym nałogiem, opublikowana w 1978 r., doczekała się tłumaczeń na 30 języków, w Polsce kolejne wydania ukazują się od lat 80., została sfilmowana, do dziś w teatrach można oglądać jej sceniczne adaptacje. Dla widza serialu fenomen książki będzie zagadką.
Książkowy pierwowzór, w którym Christiane jest kreowana na głos pokolenia – obok jej relacji są głosy matki, policjanta, służb społecznych – to historia o straconej generacji, o rodzinie i o państwie, które zawiodły młodych i słabych. Tytułowy berliński dworzec Zoo jest miejscem, w którym w połowie lat 70. XX w. gromadzili się młodzi – bohaterowie książki mają ok. 13 lat – narkomani w poszukiwaniu działki albo sposobu na jej opłacenie. Kwitła pedofilska prostytucja. Złote strzały w zarzyganych dworcowych kiblach były codziennością. Opisy upadku na heroinowe dno są drastyczne, bo całość miała też być przestrogą przed narkotykami. W czasach mojego liceum do teatru na „My, dzieci z dworca zoo” chodziły całe szkoły.
Ośmioodcinkową, niemiecką, współczesną produkcję, którą od kilku dni można oglądać na HBO GO, z książką łączy tytuł i temat, ale już jego ujęcie jest diametralnie inne. Początek jest tyleż zaskakujący, co kompletnie idiotyczny. Christiane spotykamy w samolocie. Trwa impreza, dziewczyna jest wystylizowana na królową życia, gdy zaczynają się potężne turbulencje, jako jedyna jest wyluzowana. Dlaczego? „Jestem nieśmiertelna” – wyjaśnia do kamery. Samolot ląduje, a historia cofa się o dekadę. I jest tak samo wystylizowana i pozbawiona emocji jak bohaterka w pierwszej scenie.
Bo serial Philippa Kadelbacha nie jest o narkomanii, tylko o dojrzewaniu. Jak tysiącpięćsetstodziewięćset seriali o i dla młodzieży pokazywanych obecnie przez wszystkie stacje i platformy. Od najlepszych, np. „Euforii”, odróżnia się na niekorzyść. Bo jest ugrzeczniony, estetyzuje albo omija przemoc, owija w satynową bawełnę nałóg i upadek na dno. Zawieszony między przeszłością (lata 70.) a współczesnością, nie komunikuje się ani z emocjami starszych widzów, ani dzisiejszych nastolatków. Nie ma smartfonów i mediów społecznościowych, które determinują odbiór świata dzisiaj. A w zamian dostajemy odrealnioną, uładzoną, zuniwersalizowaną (?) wizję Berlina.
Opowieść skupia się na szóstce nastolatków, z różnych środowisk, z różnymi problemami, ale podobnie samotnych i wspólnie szukających azylu w dyskotece Sound. Eksperymentującymi tam z narkotykami i wchodzącymi coraz głębiej w nałóg. Ale głównym motorem akcji są uczucia: pierwsze zauroczenia, nieodwzajemnione miłości, ból odtrącenia, zdrady…
Młodzi aktorzy grają swoich bohaterów przekonująco. Podobnie dobry jest drugi plan – rodziny, bliscy. Czasem na ekranie zamajaczy jakiś kawałek rzeczywistości. Tyle że wszystko to nie wykracza poza „kino młodzieżowe” w wersji zaledwie poprawnej. A przeboje Davida Bowiego, które zdominowały ścieżkę dźwiękową pierwszych odcinków, brzmią jak product placement reklamowany projektowanym odbiorcom serialu – pokoleniu, które mogłoby Bowiego nie znać.
My, dzieci z dworca Zoo (Wir Kinder vom Bahnhof Zoo), reż. Philipp Kadelbach, HBO GO, 8 odc.