„1983”, pierwszy polski serial Netflixa – zbyt duże oczekiwania?

Już można się na własne oczy przekonać, czym i jaki jest „1983” Netflixa. Pierwszy serial platformy nakręcony w Polsce, dostępny jednocześnie w 190 krajach – do abonentów w tylu Netflix dociera – w rzadko realizowanym nad Wisłą gatunku political fiction, z alternatywną wizją Polski autorstwa Joshui Longa, Amerykanina od kilku lat mieszkającego w Warszawie, i Agnieszki Holland…

Oczekiwania faktycznie były olbrzymie. Także dlatego, że powoli przestaje obowiązywać zaklęcie „dobre jak na polski” serial czy film. W kinie już jakiś czas temu nadrobiliśmy dystans do, przynajmniej europejskich, produkcji, ta jesień dawała zaś nadzieję, że w dziedzinie serialowej będzie podobnie – skrócimy dystans dzielący nas od czołówki.

I nawet jeśli „Rojst” Showmaxa, „Znaki” AXN czy „Nielegalni” Canal+ nie są ideałami, to realizacyjnie i scenariuszowo nie odbiegają od średniej europejskiej.

„1983” będzie szczególnie porównywane do „Ślepnąc od świateł”, bo Netflix i HBO grają – i konkurują – w tej samej globalnej lidze serialowej. Produkcja Jakuba Żulczyka i Krzysztofa Skoniecznego, też niepozbawiona wad, porywa brawurą realizacyjną i rozbuchaniem wizualnym, a także ambicją sportretowania współczesnej Polski, symbolicznego uchwycenia epoki wilczego kapitalizmu nad Wisłą.

Ten przydługi wstęp był po to, by nakreślić kontekst, w jakim pojawia się i musi sobie radzić produkcja Netflixa. Do tego można by jeszcze dorzucić nasuwające się porównania do innych wizji political fiction (od amerykańskich „Człowieka z wysokiego zamku” Amazona czy „Opowieści podręcznej” po norweskich „Okupowanych”) i do innych europejskich produkcji Netflixa (np. niemiecki „Dark”).Rozbudzone oczekiwania polskich widzów jednak niekoniecznie zgrywają się w czasie z obecną globalną strategią Netflixa, która zakłada pójście w ilość, a jeśli przy tym tu i ówdzie pojawi się ponadprzeciętna jakość, to tym lepiej. Generalnie rządzi zasada „good enough” i uniwersalnie. Krytycy narzekają, ale platforma walczy dziś o globalne masy przed ekranami, a nie jednostki.

„1983” to wynik takiego właśnie podejścia. Serial uniwersalny do bólu, a więc też powierzchowny, „kliszowy” i nowoczesny w tym sensie, że uwzględniający światowe serialowe trendy.

Zwykłe kryminały to dziś łatwizna, poprzeczka poszła w górę, o czas i ciekawość widza konkuruje się opowieściami bardziej skomplikowanymi, z wieloma warstwami, często także czasowymi, historiami osadzonymi w nieopatrzonej jeszcze scenerii. Natłok produkcji i zaostrzająca się konkurencja każą walczyć o wszystkie grupy widzów jednocześnie, stąd coraz więcej seriali ma w rolach protagonistów bohaterów reprezentujących różne pokolenia oraz dwie (co najmniej) płcie.

„1983” rozgrywa się w alternatywnej Polsce. W wyniku serii zamachów z tytułowego roku komunizm nie upadł sześć lat później. Z jakichś niewyjaśnionych (przynajmniej w tym sezonie) powodów nie tylko w Polsce. Dwie dekady później świat wciąż jest podzielony na dwa zimnowojenne obozy. Nowoczesna PRL jest krajem zamożnym, rozwiniętym technologicznie, ale niezwykle opresyjnym. Wszyscy drżą przed Służbą Bezpieczeństwa, która organizuje naloty nawet na podziemne recytacje „Wielkiej improwizacji” z „Dziadów”. Rolę lepszego policjanta gra Milicja Obywatelska. A funkcję szarej strefy spełnia usadowiona na prawym brzegu Wisły wietnamska dzielnica Mały Sajgon.

Nieoczekiwana para śledczych – Kajetan Skowron (Maciej Musiał), student prawa, lojalistyczny wobec systemu, który go wykształcił, w każdym znaczeniu tego słowa, i Anatol Janów (Robert Więckiewicz), zdegradowany za zbytnią dociekliwość, a teraz walczący o przywrócenie do dawnej rangi milicjant – zaczyna swoje śledztwo w 2003 r., stopniowo orientując się, że cała sprawa ma korzenie w tytułowym 1983. Odkrywają istnienie niejakiej Ofelii (Michalina Olszańska) i jej rewolucyjnej Lekkiej Brygady.

Scenariusz Longa zawiera więc serialowy zestaw wątków „na czasie”. Pytanie, czy na ekranie układają się w obraz żywy i prowokujący żywe reakcje? Sama zapowiedź serii wywołała co prawda żywą reakcję na prawicy – „Do Rzeczy” już wiosną straszyło, że oto w stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości Amerykanie z Netflixa, ramię w ramię z Agnieszką Holland, kpią z rocznicy, pokazując kraj podległy i komunistyczny jeszcze w 2003 r.

Oglądana bez ideologicznych okularów wizja autorytarnej Polski jednak nie porywa. Jest dość przewidywalna, zbudowana z łatwo rozpoznawalnych klisz.

Jak przystało na systemy opresyjne, rzeczywistość jest szarobura. Z jednej strony szklane wieżowce, kilkanaście linii metra (przyjęte aplauzem na premierze), „cyfrowe państwo” w działaniu, a nie w wiecznych planach (choć wykorzystanie go w duchu chińskim każe zapytać, czy jest do czego się spieszyć), własne nowoczesne technologie informatyczne i wojskowe, na które zazdrosnym okiem patrzą z przeciwnej strony żelaznej kurtyny.

Z drugiej strony – wielkie, odstraszające gmachy SB i MO, systemowe niszczenie śladów po niewygodnych ludziach i wydarzeniach. Zacofana prowincja. Sztampowo, bez inwencji pokazana dzielnica wietnamska – bary i kluby z nagimi kelnerkami. No i zbuntowane podziemie – pod ziemią. Widać stylizację na „Blade Runnera”, ale to już strasznie zgrane klisze, no i tu występują w dość siermiężnym jednak wydaniu.

Szkoda też, że Polska z roku 1983 również jest wizją alternatywną. Oglądamy jakieś zgromadzenia opozycjonistów, ale nie pada żadna nazwa, żadne nazwisko, a przecież hasła „Solidarność” czy „Wałęsa” pozwoliłyby zakorzenić całą historię w rzeczywistości, dać jej temperaturę. A tak – całość sprawia wrażenie uniwersalnej historii rozgrywanej w uniwersalnej przestrzeni jakiegoś uniwersalnego reżimowego kraju o całkiem przypadkowej nazwie Polska.

Z całkowicie arbitralnie wymyśloną geopolityką do tego. Po ośmiu odcinkach wciąż nie wiemy, skąd Polska właściwie ma pieniądze na rozwój, egzotyczny alians z Wietnamem nie wyjaśnia wszystkiego. Ani dlaczego Związek Radziecki tym razem pozwala na naszą niezależność? Co w tym czasie robią Chiny?

Jakby najważniejsze kwestie twórcy zostawili sobie na drugi sezon, zakładając od razu, że powstanie.Tymczasem w pierwszej serii niby wiele się dzieje, bohaterowie ciągle gdzieś chodzą, zwiedzają po kolei każdą warstwę tego świata, żebyśmy też mogli, tylko że nie robi się od tego ciekawie.

Cały – kluczowy dla sezonu – wątek Lekkiej Brygady wygląda jak niezamierzona parodia młodzieżowych ruchów rebelianckich: pokazywana z pełną powagą grupka dzieciaków kupuje broń, hakuje systemy państwa, dokonuje aktów terroru, a na koniec daje się podejść jak… dzieci. To nie przekonuje nawet, gdy dowiadujemy się, kto naprawdę pociąga za sznurki.

Tymczasem spiski się mnożą i nawarstwiają. I to akurat fajne, tylko znów szwankuje wykonanie. Zwłaszcza walki szpiegów w Warszawie wypadają słabo.

Kompletnie kuriozalna jest scena z Andrzejem Konopką, który przedstawia się jako wilk wojny, a następnie, mając w kieszeni płytę CD z najtajniejszymi informacjami, spokojnie się upija i daje poderwać Katarzynie Kwiatkowskiej, z kilometra wyglądającej jak przynęta…

Albo scena u mechanika samochodowego (Eryk Lubos) na prowincji, kręcona jak w horrorze, gdzie podczas kolacji nestor rodu nagle łamiącym się głosem wygłasza relację z zamachów sprzed 20 lat, jakby to była „Opowieść Sobolewskiego” z „Dziadów”.

Dialogi brzmią nienaturalnie, jak sentencje, podobny problem miało „Ślepnąc od świateł”. Tu też, podobnie jak w serii HBO, wielu aktorów pojawia się na chwilę i też nie dostaje czasu czy przestrzeni, by stworzyć ciekawsze czy bardziej wiarygodne postacie.Udało się kilku, w tym głównej dwójce, mającej większe pole do popisu. Więckiewicz gra we wszystkim i stale, a jednak z kolejnych przygód na małym i dużym ekranie wychodzi obronną ręką. Tu przekonująco wciela się w milicjanta starającego się uczciwie wykonywać swoją robotę w nieuczciwym świecie, jednocześnie człowieka z awansu społecznego, niewstydzącego się marzenia o wspinaniu się po drabinie, o szukaniu lepszej pozycji.

Świetnie też rozgrywa relacje z młodszymi partnerami. Nie tylko z równie dociekliwym, ale jeszcze naiwnym i dość sztywnym Kajetanem (udana, choć niespektakularna rola Musiała, znanego dotąd głównie z „Rodzinki.pl”). Także z prostolinijnym Suchoparskim, swoim podwładnym (świetny, naturalny i zapadający w pamięć Tomasz Włosok). I z Wujkiem, szefem wietnamskiej szarej strefy, królem sentencji, przysłów i paradoksów.

Więckiewicz ze swoim sposobem bycia wprowadza do produkcji Netflixa odrobinę luzu, a to kolejna z rzeczy, których tu brakuje. Lekki dystans w tej całej walce o jakieś wielkie (i uniwersalne) wartości, o których ciągle się wspomina – niepodległość, niezależność, wolność, jedność – ale których znaczenie gdzieś umyka.

Dlatego bardzo doceniam każdy drobny przejaw poczucia humoru. Choćby nazwiska. Minister gospodarki narodowej (Andrzej Chyra) nazywa się Władysław Lis, główny generał (Mirosław Zbrojewicz) – Kazimierz Świętobór, a minister spraw wewnętrznych (Wojciech Kalarus) Mikołaj Trojan.

1983, scen. Joshua Long, reż. Agnieszka Holland, Katarzyna Adamik, Olga Chajdas, Agnieszka Smoczyńska, 8 odc., Netflix, od 30 listopada